Lem publikował w „Przekroju" teksty, opowiadania i fragmenty większych utworów. Z Mrozem nigdy nie połączyła go bliższa osobista zażyłość, a jednak współpraca obu twórców trwała aż do śmierci grafika w 1993 r.
Kosmicze pierdoły
Lema ilustrowało wielu świetnych artystów, ale proza pisarza ma wizualny kształt, który nadał jej Daniel Mróz. Co ciekawe, artysta niespecjalnie cenił uprawiany przez Lema gatunek, nazywając science fiction „kosmicznymi pierdołami". To jednak tylko pozorny paradoks. Mróz mógł nie przepadać za SF, ale potrafił odczytać dobrą literaturę. Lem zaś rozsadzał ramy gatunku, wychodząc z pola fantastyki naukowej w stronę filozofii, metafor i alegorii. Taki charakter mają wszystkie utwory pisarza, ale wspomniane już „Bajki robotów" i „Cyberiada" w szczególności. W opowieściach o przewyższających człowieka, a jednocześnie uderzająco ludzkich maszynach Lem miesza konwencję klasycznej baśni z fizyką, cybernetykę łączy z groteską, absurdalny humor z głębokimi rozważaniami, a wszystko to opisuje stylizowanym, archaicznym językiem, który doskonale zrozumieliby S armaci z pokolenia Jana Chryzostoma Paska – oczywićcie, gdyby wytłumaczyć im, co to takiego mózg elektronowy, neutrony, czarne dziury i prędkość światła.
Futurologia z przeszłości
Na wystawie w Gdyni lemowskie prace Mroza ułożone są w rodzaj bestiariusza. W dziełach tego typu lubowali się XVI- i XVII-wieczni uczeni oraz amatorzy osobliwości. Zbierano w nich ryciny przedstawiające niezwykłe stworzenia. Zoologia sąsiadowała z fantastyką i mitologią. W ilustrowanych księgach było miejsce dla egzotycznych zwierząt, które nowożytni podróżnicy widywali w odkrywanych przez Europejczyków zamorskich krainach, ale również dla bazyliszków, chimer, cyklopów i rozmaitych człekopodobnych potworów, które miały zamieszkiwać zagubione na oceanach odległe wyspy. Ówczesny świat, na mapie którego roiło się od białych plam, był wielki – i wszystko było w nim możliwe. Granica między zdumiewającymi tworami natury a bestiami zrodzonymi w wyobraźni marynarzy, odkrywców i rysowników pozostawała płynna. Albrecht Dürer rysował swojego słynnego „Nosorożca", mimo że nie widział tego zwierzęcia na własne oczy. Nosorożce były dla Dürera równie realne jak jednorożce – w obu wypadkach nie brakowało ludzi, którzy zarzekali się, że stali z taką bestią twarzą w twarz – i potrafili z detalami opowiedzieć o wyglądzie i zwyczajach cudownego stworzenia.
Ilustrując Lema, Daniel Mróz znalazł się w podobnej sytuacji jak autorzy dawnych bestiariuszy. Tropikalne dżungle i zamorskie krainy penetrowane przez konkwistadorów zastąpiły opisywane przez Lema dalekie planety i ich niezwykli mieszkańcy. Na ilustracjach Mroza są nimi roboty i kosmici, ale prace krakowskiego artysty duchem bliższe są w gruncie rzeczy historycznym rycinom niż futurystycznym wizjom podboju kosmosu. Przeszłość w gruncie rzeczy inspirowała artystę bardziej od przyszłości. Dość spojrzeć w „Oświadczenie Daniela Mroza o wszystkim, co wywarło na nim prawdziwe wrażenie" – wyznanie wiary krakowskiego artysty, który spisał je zmęczony pytaniami o źródła swoich inspiracji.
To licząca kilkaset pozycji lista miejsc, nazwisk, dat i przedmiotów. Znajdziemy w niej klasyczne modele motocykli BMW, jaguary i bugatti, bo Mróz od dzieciństwa spędzonego w przedwojennym Krakowie był maniakiem motoryzacji. Na Mrozie wrażenie robiły postacie literackie jak Cyrano de Bergerac i pisarze jak Ezop, współcześni aktorzy (Kirk Douglas), a nawet budynki (jak choćby gmach Izby Handlowej w Krakowie). Przede wszystkim jednak na liście figurują artyści. Arcimboldo, Piero della Francesca, de Chirico, Caspar David Friedrich, Redon, Carra, Daumier, Gustave Dore, Klinger... Lista jest długa, roi się na niej od XVI-wiecznych manierystów, barokowych rysowników, XIX-wiecznych ilustratorów, wczesnych modernistów i luminarzy surrealizmu. Układają się oni w poczet fantastów i „partyzantów wyobraźni" sabotujących przyziemną rzeczywistość w różnych epokach. Znamienne, że bardzo niewielu znalazło się tu twórców współczesnych. Mróz więcej inspiracji odnajdywał w staroświeckich grawiurach niż w sztuce konceptualnej, która rodziła się na jego oczach – podobnie jak przedkładał XIX-wieczną, napędzaną silnikami parowymi fantastykę spod znaku Juliusza Verne'a nad międzygwiezdne, atomowe science fiction swoich czasów. Specjalne miejsce na liście artysty zajmował Max Ernst. Ten niemiecki surrealista był mistrzem kolażu, znajdującym specjalne upodobanie w montowaniu fragmentów XIX-wiecznych ilustracji. Mróz dzielił z Ernstem tę pasję. Pociągały go staloryty z epoki Gustave'a Dore, jakie można było znaleźć w starych wydaniach Verne'a czy Stevensona – rysowane gęstą, cieniutką kreską, przebogate w szczegóły, pełne tajemnic. Z upodobaniem używał fragmentów takich rycin w swoich pracach, również w ilustracjach do Lema, w których robot z dalekiej planety może nagle znaleźć się we wnętrzu pałacu, pochodzącego z zupełnie innej, XIX-wiecznej bajki. Sama „cybernetyka" Mroza ma zresztą również raczej „parową", tradycyjnie mechaniczną niż elektronową naturę. Androidy rysowane przez krakowskiego artystę wyglądają, jakby zostały skonstruowane w laboratorium szalonego wynalazcy z powieści H.G. Wellsa. Mróz świetnie odnalazłby się w steam punku – współczesnym nurcie fantastyki zafascynowanym techniką retro i mechaniką wieku pary.
W lemowskim bestiariuszu Mroza rzuca się w oczy jeszcze jedno. Artysta nie krępował się za bardzo literą prozy pisarza, a już nigdy nie brał jej dosłownie – i całe szczęście, bo trudno o większą pomyłkę niż czytanie Lema w dosłowny sposób. Opisy z książek były tylko punktem wyjścia; stamtąd grafik wyruszał w wehikule wyobraźni na wycieczki, które potrafiły zaprowadzić go bardzo daleko od literackiej wizji. Grafik nie ilustrował tekstu pisarza, tylko prowadził z nim dialog imaginacji. Stanisława Lema nie mogło spotkać nic lepszego niż Daniel Mróz.