Przez ostatnie ćwierć wieku Salman Rushdie udowadniał, że z fatwą na karku nie tylko da się żyć, ale także całkiem nieźle pomaga ona w zrobieniu międzynarodowej kariery. Przed rokiem 1989 pisarz – owszem – był uznawany za literacki talent, jego „Dzieci północy" dostały w 1981 r. Nagrodę Bookera, ale tak po prawdzie poza Wyspami jego poczytność była mocno umiarkowana.
A tu proszę, jedno magiczne słowo Chomeiniego – „fatwa" – i notowania Rushdie'ego wzniosły się w tempie rakiety kosmicznej, kolejne książki sprzedały się zanim jeszcze je napisał, jego nazwisko potrafił wyrecytować każdy od Murmańska po Cape Town, a on sam przeżył względnie bezpiecznie przez kolejne dekady.
No, może z tym ostatnim to nie do końca prawda. Gdzieś pod koniec lat 90. władze irańskie zgodziły się wstrzymać egzekucję, ale w ostatnich dniach sprawa na nowo nabrała impetu. Najpierw tego lata w Iranie zapowiedziano stworzenie gry komputerowej „Niespokojne życie Salmana Rushdie'ego" – nie wiadomo, jak będzie wyglądać, ale raczej należy spodziewać się czegoś z gatunku FPS, a nie sielskiej przygodówki. Niespełna miesiąc temu natomiast niezależna irańska organizacja dołożyła do ceny za głowę pisarza kolejne pół miliona dolarów. Czy Rushdie może spać spokojnie? Pewnie nie, ale czytając wydaną właśnie autobiografię, można śmiało założyć, że zamiast się bać, właśnie w tej chwili z przymrużeniem oka przelicza całe to zamieszanie na marketingowe zyski, które może ono przynieść.
Nie znaczy to oczywiście, żeby Rushdie się nie bał. Bał się jak diabli, i to przez wiele lat. Bał się wychodzić na ulicę i wracać do domu. Bał się pokazywać w telewizji i na premierach swoich książek. Od strachu właśnie rozpoczyna się też ta książka. „»Co to za uczucie – spytała – dowiedzieć się, że został pan skazany na śmierć przez ajatollaha Chomeiniego?«. Był wtorek, słoneczny dzień w Londynie, lecz jej pytanie przysłoniło światło. »Nie jest przyjemne« – odpowiedział, nie wiedząc tak naprawdę, co mówi. A pomyślał sobie: »Już nie żyję«. Zastanawiał się, ile zostało mu dni, i doszedł do wniosku, że jest to liczba jednocyfrowa. Odłożył słuchawkę i zbiegł po schodach. Okna w salonie miały drewniane okiennice i w niedorzecznym odruchu pozamykał je i zaryglował. Potem zamknął na klucz drzwi wejściowe".
Strach jednak w końcu zamienił się w depresję, ta zaś ustąpiła pola ironii. Tym bardziej pogodnej, im dłużej, mimo wyroku, żył. I tym bardziej cynicznej, im większym stawał się celebrytą. Tę autobiografię stworzył już pełnokrwisty cynik, w dodatku piszący znacznie lepiej niż w czasach „Szatańskich wersetów".