Podporucznik Roth

Ci, którzy poznali już książki Josepha Rotha, czytać będą ten tom w nadziei, że dotrze do nich zachowany w czyjejś pamięci gest czy fraza. Dla innych legenda pogrobowca Monarchii Naddunajskiej dopiero teraz zapłonie jasnym płomieniem.

Publikacja: 06.12.2013 18:31

„Samotny wizjoner. Joseph Roth we wspomnieniach przyjaciół, esejach krytycznych i artykułach” Wydawn

„Samotny wizjoner. Joseph Roth we wspomnieniach przyjaciół, esejach krytycznych i artykułach” Wydawnictwo Austeria, Kraków 2013

Foto: Plus Minus

Red

Jako debiutant bolał, że mylono go z głośnym i nieco starszym wówczas Eugenem Rothem. Dziś jeszcze zdarza się, że telewizyjne szczebiotki, słysząc nazwisko „Roth", zaczynają opowiadać o niezłym, ongiś uznawanym za skandalizującego, prozaiku amerykańskim Philipie. Josephowi, spoczywającemu na paryskim cmentarzu Thiais, może to być obojętne – bankrut i emigrant w wytartych, wąskich spodniach opisał w sposób doskonały (co zazwyczaj nie udaje się całym, dobrze opłacanym sztabom speców od regional studies) pewną cywilizację: „Wszędzie istniały – pisał – takie same kawiarnie z okopconymi sklepieniami i mrocznymi niszami, w których przesiadywali szachiści niczym przedziwne ptaszyska, kawiarnie z bufetami pełnymi kolorowych butelek i błyszczących szklanic, które obsługiwały złotowłose i biuściaste kasjerki. W niemal wszystkich kawiarniach cesarstwa snuł się na nieco już sztywnych, wyprostowanych nogach kelner, z serwetą w ręce, z bokobrodami, odległa, pokorna kopia Jego Wysokości, dostojnego bokobrodego pana, do którego należały wszystkie kraje Korony, wszyscy żandarmi, urzędnicy skarbowi, wszystkie trafiki, szlabany, koleje, wszystkie narody".

Gdyby był politykiem, Leszek Kołakowski mógłby mu był zadedykować swój esej „Jak być liberalno-konserwatywnym socjalistą". W istocie człowiek, na którego grobie złożono ogromny, czarno-żółty wieniec od jego wysokości Ottona von Habsburga, wiązkę czerwonych goździków, ciśniętą „w imieniu socjalistów i komunistów" przez sławnego Egona Erwina Kischa oraz skromny czerwono-biało-czerwony wieniec od „Ligi na rzecz Duchowej Austrii", podczas gdy grupa chasydzkich żałobników chrząkała z niesmakiem, zerkając na odprawiających egzekwie dwóch księży, musiał łączyć w sobie niemało sprzeczności. Joseph Roth nie był jednak politykiem. Był jedynie autorem rozpisanego na kilkanaście powieści epitafium dla Austro-Węgier, które sam definiował jako „nie państwo, nie ojczyznę, nie narodowość: lecz religię, jedyny naród wyższego rzędu, jaki istniał kiedykolwiek na świecie". To concordia discors, paradoksalne sprzężenie napięć będące istotą Monarchii Naddunajskiej, po raz ostatni doszło do głosu na paryskim cmentarzu.

Tom „Samotny wizjoner" nie jest (na szczęście!) publikacją akademicką, lecz zbiorem wspomnień, artykułów i esejów (jaka szkoda, że zabrakło wśród nich szkicu Marka Nowakowskiego „Elegia o umarłym świecie"!), jedną z niespodzianek, które niewielka krakowska oficyna Austeria, na co dzień publikująca cenne, lecz nader niszowe monografie i tomiki poetyckie, sprawia nam raz na pół roku, wydając Kawafisa w przekładach Ireneusza Kani, wiersze Ungarettiego lub – tym razem – Rotha. Współcześni pisarza i badacze jego spuścizny, o nazwiskach brzmiących nieraz, jak gdyby wzięte były z jego opowiadań – Claudio Magris, Soma Morgenstern, Géza von Cziffra – piszą o tym, jak pisarz-emigrant „z wyrozumiałością głaskał w Mampe białego kocura, który zabawiając się kartkami jego rękopisu, rozrzucał je łapkami", o pozostałych po niezliczonych kieliszkach koniaku „brązowych i lepkich plamach na paryskim stoliku", o straceńczej misji, w jakiej Roth udał się do Wiednia na kilka tygodni przed Anschlussem w nadziei, że możliwy może okazać się przewrót i osadzenie Habsburga na naddunajskim tronie.

Poszukujący za wszelką cenę wpływów, pokrewieństw i filiacji genealodzy literatury umieszczają Rotha wśród wielkich nazwisk niemieckiego modernizmu, usiłując zestawiać go z Robertem Musilem niczym dwóch niesfornych chłopców siłą posadzonych na huśtawce, albo trochę awansem biorąc „Marsz Radetzky'ego" za odpowiedź niemieckiego Południa na hanzeatyckich „Buddenbrooków". Jakiś badacz wskazuje na pochlebną dla pisarza parantelę z Flaubertem, jakiś doktorant wertuje wiedeńskie almanachy niczym księgowy faktury.

Lektura tuzina wspomnień pozwala nam tymczasem dostrzec parantelę między autorem „Krypty Kapucynów" a pewnym poetą. Mniejsza o ukończone przez obu licea w Galicji, Lwowie, o wspólną im niewysoką posturę czy menu przy kawiarnianym stoliku, mniejsza nawet o poetykę, o łączenie w jednym zdaniu brutalności i miodopłynnej metafory. Myślę przede wszystkim o znaczeniu, jakie Roth i jego młodszy o pokolenie współtowarzysz broni nadali w swoim życiu cnocie wierności i o zadziornej, wróblej odwadze, z jaką bronili przegranych spraw i królestw wbrew „realistom", tchórzom i rzecznikom konieczności historycznej.

O dobroci, której nie szczędzili kotom, przyjaciołom, ubogim uchodźcom, chroniąc się w nią przed oschłością serca, której skrycie się obawiali. O łatwości, z jaką zyskiwali sobie przyjaciół wśród książąt i stokroć bardziej od nich nieufnych kelnerów. O legendarnej fantazji, wesołości, esprit – kruchych mostach, jakie budowali nad przepaściami własnej rozpaczy. O żartobliwej powadze, z jaką kultywowali skromne doświadczenia wojenne, sięgając czasem po nienadane im, a bodaj i nieistniejące szamerunki i akselbanty nie z próżności, ale z wiedzy o tym, jak mocno związana kiedyś była ze stopniem oficerskim duma i pogarda śmierci.

Gdzieś wysoko, ponad granicami języków i epok, pod złocistym słońcem Cesarza, trącają się kielichami z winem zwycięzcy wielu bitew – podporucznik (a może jednak tylko sierżant sztabowy?) Joseph Roth i dowódca Królewskiej Samodzielnej Brygady Huzarów Śmierci, pułkownik Zbigniew Herbert.

Jako debiutant bolał, że mylono go z głośnym i nieco starszym wówczas Eugenem Rothem. Dziś jeszcze zdarza się, że telewizyjne szczebiotki, słysząc nazwisko „Roth", zaczynają opowiadać o niezłym, ongiś uznawanym za skandalizującego, prozaiku amerykańskim Philipie. Josephowi, spoczywającemu na paryskim cmentarzu Thiais, może to być obojętne – bankrut i emigrant w wytartych, wąskich spodniach opisał w sposób doskonały (co zazwyczaj nie udaje się całym, dobrze opłacanym sztabom speców od regional studies) pewną cywilizację: „Wszędzie istniały – pisał – takie same kawiarnie z okopconymi sklepieniami i mrocznymi niszami, w których przesiadywali szachiści niczym przedziwne ptaszyska, kawiarnie z bufetami pełnymi kolorowych butelek i błyszczących szklanic, które obsługiwały złotowłose i biuściaste kasjerki. W niemal wszystkich kawiarniach cesarstwa snuł się na nieco już sztywnych, wyprostowanych nogach kelner, z serwetą w ręce, z bokobrodami, odległa, pokorna kopia Jego Wysokości, dostojnego bokobrodego pana, do którego należały wszystkie kraje Korony, wszyscy żandarmi, urzędnicy skarbowi, wszystkie trafiki, szlabany, koleje, wszystkie narody".

Literatura
XXXII Targi Książki Historycznej na Zamku Królewskim w Warszawie
Literatura
Nowy „Wiedźmin”. Herold chaosu już nadchodzi
Literatura
Patrycja Volny: jak bił, pił i molestował Jacek Kaczmarski
Literatura
"To dla Pani ta cisza" Mario Vargasa Llosy. "Myślę, że powieść jest już skończona"
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Literatura
Zbigniew Herbert - poeta-podróżnik na immersyjnej urodzinowej wystawie
Walka o Klimat
„Rzeczpospolita” nagrodziła zasłużonych dla środowiska