Z Angie Stone sprawa jest jasna – muzyka ma być przede wszystkim szczera i stać się lustrem naszych przeżyć. Zaskakiwanie słuchaczy to nie jej zadanie. Stone chce tylko śpiewać o „sztuce wojny i miłości”, jak zatytułowała nową płytę, a więc o bliskości i rozstaniach.
Podczas gdy jej koleżanki eksperymentują – Alicia Keys cofa r&b do rozwiązań minimalistycznych, a nawet prymitywnych, Mary J. Blige zaś proponuje krystaliczne, wypreparowane w studiu dźwięki – Angie Stone kurczowo trzyma się normalności. Dlatego nowa płyta jest chwilami zbyt przewidywalna. Brakuje tu utworów o takiej mocy jak dawne „Brotha” czy „I Wish I Didn’t Miss You”. Jedynym wyjątkiem jest „Baby”, w którym głos Stone staje się głębszy, matowy, naprawdę przejmujący.
Jednak tradycyjność jej nagrań ma i wielką zaletę. Piosenkom z „The Art of Love and War” można się swobodnie oddać. Stone to profesjonalistka – nie wywodzi na manowce, nie zmienia nagle nastroju.
Jej muzyka płynie w tym samym nurcie co dokonania wielkich sław: Arethy Franklin, Raya Charlesa, Marvina Gaye’a. Stone, tak jak oni, pilnuje, by kompozycji i linii wokalnych nadto nie komplikować. Daje nam kwintesencję soulu – uczucia widoczne jak na dłoni, otoczone łagodną muzyką, która pomaga je chłonąć.
Stone zaczyna album od pięknej „Take Everything in”, w której aksamitnym głosem doradza samej sobie: muszę przystanąć, by przyjąć wszystko, co mi się przydarza. W delikatnych chórkach i pulsie tego utworu tkwi uspokajająca siła. „Take Everything in” przypomina modlitwę, wychowana w Kościele baptystycznym Stone dziękuje Bogu za to, że żyje.