Popularność utworu „Rehab” uczyniła z niej jedyną w swym rodzaju bohaterkę – wykolejoną i nieobliczalną, śledzoną z bezwstydnym zainteresowaniem, ale i z troską. Stała się bezcennym symbolem oryginalności w muzyce, najważniejsi artyści wskazują ją jako żywy dowód, że nie wszystko już było. Amy ratuje dobre imię popu, bo nie przystaje do schematów. Ale nie jest to zabieg stylistyczny, Winehouse cierpi na naszych oczach. Przypomina Billie Holiday, Jima Morrisona i Kurta Cobaina w jednym. Balansuje na krawędzi, wyśpiewuje swój ból i zagłusza go narkotykami.
Każdy jej koncert to sensacja, choćby dlatego, że wokalistka występuje rzadko.
Jesienią zeszłego roku nie była w stanie śpiewać. Odwołała amerykańską trasę, a w rodzinnej Anglii testowała wytrzymałość publiczności. Wychodziła na scenę z dwugodzinnym opóźnieniem, zapominała tekstu, fałszowała, waliła się mikrofonem w głowę, po czym rzucała go na podłogę i przerywała występ. Im większe zainteresowanie budziła, w tym gorszym stanie pojawiała się na zdjęciach. Wychudzona, z zakrwawionymi palcami, półnaga i półprzytomna. Wreszcie skuta kajdankami, prowadzona do aresztu za posiadanie marihuany i napaść.
Wcześniej, gdy na kilka tygodni zaszyła się gdzieś z mężem, by w spokoju serwować sobie używki, stała się przedmiotem ogólnokrajowej kampanii. Krewni apelowali w radiu BBC, by Brytyjczycy przestali kupować jej płyty i w ten sposób zmusili do pójścia na terapię.
Ta nietypowa inicjatywa pokazuje dwoistą rolę Winehouse. Z jednej strony jest celem plotkarskiej pogoni, z drugiej – skarbem narodowym. Żadna brytyjska wokalistka nie debiutowała tak wysoko na amerykańskich listach. Żadna od lat nie zgarnęła pięciu Grammy w jedną noc. Jej wulgarna spontaniczność przetarła ścieżkę dla kolejnych, także charakternych i pyskatych piosenkarek z Wysp: Lily Allen, Kate Nash, Adele czy Duffy. Dziś wszystkie oczy skierowane są na Londyn – jeśli w muzyce ma pojawić się coś świeżego, przyjdzie stamtąd.