Policzyłam sumiennie: wśród 30 nowości filmowych umieszczonych w prestiżowym miejscu w empiku aż siedem to filmy indyjskie. A nieopodal osobny regał wyłącznie z produkcjami z Bollywood. Słowo „miłość” pojawia się w co drugim tytule‚ podobnie na obwolucie – przystojniak pożerający wzrokiem swoją partnerkę. Towar łatwy do zlokalizowania i rozpoznawalny.
W Merlinie, największym „kulturalnym” polskim sklepie internetowym‚ filmy bollywoodzkie mają osobną zakładkę. W ofercie jest ok. 50 tytułów. – Bollywood to jedna z najszybciej rozwijających się kategorii filmowych – przyznaje Agata Czarnowska‚ specjalistka PR z Merlina. – Obecnie produkcje kina indyjskiego stanowią 10 proc. sprzedaży i wciąż obserwujemy wzrost zainteresowania nimi. Tak naprawdę filmy pochodzą nie tylko z Bombaju (określenie Bollywood powstało z połączenia słów Hollywood i Bombaj)‚ bo to zaledwie jeden z ośrodków indyjskiej kinematografii. Ale tak się przyjęło mówić. Język przecież‚ jeśli tylko może‚ unika zbytecznych komplikacji. Filmy indyjskie pogrupowane w cykle i opatrzone nazwami‚ w których Bollywood pojawia się zawsze (kolekcja Bo... ‚ wielki Bo... ‚ prosto z Bo... ‚ the best of Bo... itd.), dołączane są od jakiegoś czasu do czasopism popularnych (np. „Pani Domu”), ale i ambitniejszych (np. „Przekrój”). Są wszędzie‚ co tydzień nowe tytuły. Kolekcjonerzy muszą pamiętać, kiedy się ukazują‚ bo jak mówią kioskarze „ten towar nie leży”. W modzie na tzw. gadżetowanie pism filmami to pierwszy poważny trend lokalny, i to wyraźnie na życzenie czytelników. Bo wcześniejsze cykle‚ np. kino oscarowe‚ trudno uznać za oryginalny pomysł. Ciekawe‚ że reakcje np. internautów są wyraźnie spolaryzowane. Albo Bollywood uwielbiamy, albo nienawidzimy. Za chwilę trzeba będzie zrobić w tej sprawie referendum. Zwłaszcza że indyjskie ekipy filmowe wdarły się na nasze terytorium także fizycznie i kręcą sceny miłosne pod Giewontem (np. „Fanaa”).
A jeszcze całkiem niedawno największa na świecie kinematografia – indyjska – pojawiała się jedynie w humorystycznych statystykach: u nich produkuje się 1000 filmów rocznie‚ a u nas‚ powiedzmy‚ 10. Brzmiało to jak absurdalny żart. Ale polskim filmowcom może być za chwilę jeszcze mniej do śmiechu‚ bo oto indyjskie filmy ściągają coraz większą publiczność nie tylko nad Gangesem, ale i nad Wisłą. Mało tego‚ tworzy się wokół nich – modne słowo – tzw. społeczność. Fanów biernych i czynnych‚ bollyblogerów‚ wysiadywaczy forów tematycznych i indyjskich wieczorków.
Impreza bollywoodzka to przeważnie filmy‚ pokazy tańca‚ etnokuchnia i zabawa przy kinowych hitach. Wszystko mniej lub bardziej autentyczne. Znawców jest na razie niewielu‚ ale i to się wkrótce zmieni‚ bo jesteśmy ambitni i nawet słowniki angielsko-hindi osiągają na polskich aukcjach zawrotne ceny. Zresztą każdy powód do nauki języka jest dobry. Wiedzą to zwłaszcza ci‚ którzy uczyli się niegdyś angielskiego‚ by wiedzieć, o czym śpiewają The Beatles czy The Rolling Stones. Kolejne pokolenie chce rozumieć miłosne serenady indyjskiego idola o trudnym do wymówienia nazwisku.
Na taką imprezę trzeba się odpowiednio przygotować‚ ale to nic trudnego: jest mnóstwo kursów tańca‚ gdzie można zgłębiać arkana tańca tradycyjnego kathak czy bharata natyam albo bollydance. Są też warianty fusion‚ bo to łatwiejsze. Z egzotyką już tak jest‚ że im dalej‚ tym bardziej zacierają się granice przynależności. Dla Hindusa polka czy oberek to też jakiś taniec ogólnie z Europy.