Jeszcze cztery lata temu Kraków pozostawał daleko w tyle za innymi polskimi ośrodkami. Przynajmniej jeśli chodzi o życie koncertowe. Gwiazdy tak z kręgu pop jak i alternatywy, częściej witały w Warszawie, Wrocławiu, Poznaniu czy Trójmieście. Trzy lata temu sytuacja ta zaczęła się zmieniać, a to za sprawą festiwalu organizowanego przez prężnego promotora – agencję Alter Art, zbierającą co roku pochwały za Open’era.
Ich nowa inicjatywa nie miała być jednak konkurencyjna wobec gdyńskiej imprezy. Tam stawia się wykonawców, których śmiało można nazywać artystami, zaprasza się żywe legendy, które jednak nie zjadają własnego ogona (wyjątkiem potwierdzającym regułę była tegoroczna obecność Sex Pistols), tutaj zaś przede wszystkim podąża się za listami przebojów i najgorętszymi nazwiskami muzyki popularnej ostatnich lat. A że na świecie ostatnie lata stoją pod znakiem czarnych brzmień, tacy artyści jak Jay Z, Shaggy czy Rihanna i Akon byli oklaskiwani podczas dwóch poprzednich edycji Coke Live Festiwali. Teraz największe emocje wzbudzał przyjazd najbardziej rozchwytywanego na świecie producenta – Timbalanda oraz niekwestionowanej królowej hip-hopu Missy Elliot.
Pierwszą zagraniczną gwiazdą byli jednak Brytyjczycy z Kaiser Chiefs – obok naszego The Car Is On Fire jedyni reprezentanci modnego grania spod znaku Indie rocka. Modnego na świecie, w Polsce wciąż przecierającego sobie ścieżki.
Frekwencja podczas koncertu pięciu chłopaków z Leeds nie była oszałamiająca - bez trudu każdy mógł przedostać się pod samą scenę. Wokalista Ricky Wilson na początku tryskał energią. Śpiewając kolejno „Everything Is Average Nowadays” i „Everyday I Love You Less And Less” rzucał się w tłumek fanów, przeważnie płci pięknej i wieku nastoletniego. Przy tym nie próbował czarować ich niezgrabnym „kocham was”. Wręcz przeciwnie – przyznał, że nie przyswoił sobie jeszcze żadnych polskich słówek. Podobnie wyglądała znajomość dwóch płyt z dyskografii zespołu wśród publiczności.
Stąd i Wilson, który miał za sobą oklaski na największych tegorocznych europejskich festiwalach, szybko stracił wiarę, że może to być jeden z lepszych koncertów w ich karierze. Słuchacze ożywiali się jedynie przy przebojach, zwłaszcza tych z ostatniego albumu jak „Ruby” czy „Angry Mob”. Kolejne kompozycje wydawały się podlegać podobnym schematom, odwołując się z jednej strony do grup nowofalowych, z drugiej - brit popowych, i zwyczajnie nużyły. Nie licząc więc tysiąca fanów Kaiser Chiefs, ich występ poprawny, ale nie porywający przeszedł bez większego echa. Nie pomógł nawet powtarzany w nieskończoność refren z „Oh My God”.