Przebojowe rozczarowanie

Timbaland – katastrofa. Missy Elliot - niedyspozycja. Zawiodły dwie najbardziej oczekiwane gwiazdy trzeciej edycji Coke Live Music. To najsłabszy z dotychczasowych festiwali

Aktualizacja: 25.08.2008 03:23 Publikacja: 24.08.2008 01:06

Timbaland

Timbaland

Foto: Fotorzepa, Pio Piotr Guzik

Jeszcze cztery lata temu Kraków pozostawał daleko w tyle za innymi polskimi ośrodkami. Przynajmniej jeśli chodzi o życie koncertowe. Gwiazdy tak z kręgu pop jak i alternatywy, częściej witały w Warszawie, Wrocławiu, Poznaniu czy Trójmieście. Trzy lata temu sytuacja ta zaczęła się zmieniać, a to za sprawą festiwalu organizowanego przez prężnego promotora – agencję Alter Art, zbierającą co roku pochwały za Open’era.

Ich nowa inicjatywa nie miała być jednak konkurencyjna wobec gdyńskiej imprezy. Tam stawia się wykonawców, których śmiało można nazywać artystami, zaprasza się żywe legendy, które jednak nie zjadają własnego ogona (wyjątkiem potwierdzającym regułę była tegoroczna obecność Sex Pistols), tutaj zaś przede wszystkim podąża się za listami przebojów i najgorętszymi nazwiskami muzyki popularnej ostatnich lat. A że na świecie ostatnie lata stoją pod znakiem czarnych brzmień, tacy artyści jak Jay Z, Shaggy czy Rihanna i Akon byli oklaskiwani podczas dwóch poprzednich edycji Coke Live Festiwali. Teraz największe emocje wzbudzał przyjazd najbardziej rozchwytywanego na świecie producenta – Timbalanda oraz niekwestionowanej królowej hip-hopu Missy Elliot.

Pierwszą zagraniczną gwiazdą byli jednak Brytyjczycy z Kaiser Chiefs – obok naszego The Car Is On Fire jedyni reprezentanci modnego grania spod znaku Indie rocka. Modnego na świecie, w Polsce wciąż przecierającego sobie ścieżki.

Frekwencja podczas koncertu pięciu chłopaków z Leeds nie była oszałamiająca - bez trudu każdy mógł przedostać się pod samą scenę. Wokalista Ricky Wilson na początku tryskał energią. Śpiewając kolejno „Everything Is Average Nowadays” i „Everyday I Love You Less And Less” rzucał się w tłumek fanów, przeważnie płci pięknej i wieku nastoletniego. Przy tym nie próbował czarować ich niezgrabnym „kocham was”. Wręcz przeciwnie – przyznał, że nie przyswoił sobie jeszcze żadnych polskich słówek. Podobnie wyglądała znajomość dwóch płyt z dyskografii zespołu wśród publiczności.

Stąd i Wilson, który miał za sobą oklaski na największych tegorocznych europejskich festiwalach, szybko stracił wiarę, że może to być jeden z lepszych koncertów w ich karierze. Słuchacze ożywiali się jedynie przy przebojach, zwłaszcza tych z ostatniego albumu jak „Ruby” czy „Angry Mob”. Kolejne kompozycje wydawały się podlegać podobnym schematom, odwołując się z jednej strony do grup nowofalowych, z drugiej - brit popowych, i zwyczajnie nużyły. Nie licząc więc tysiąca fanów Kaiser Chiefs, ich występ poprawny, ale nie porywający przeszedł bez większego echa. Nie pomógł nawet powtarzany w nieskończoność refren z „Oh My God”.

Sobotni koncert naszej odpowiedzi na brzmienia spod znaku Kaiser Chiefs – The Car Is on Fire (zespół wystąpił na mniejszej scenie w namiocie) - pokazał, że na tle Brytyjczyków Polacy, chwaleni w kraju za dwa niezłe albumy, wypadają mizernie.

Większość z trzydziestu tysięcy widzów – taką liczbę deklarowali organizatorzy - ściągnęła tu jednak nie dla nowego spojrzenia na rock’n’roll, ale okupantów list przebojów zza Oceanu. Takich jak Timbaland. To chodząca fabryka przebojów, autor hitowego albumu „Loose” Nelly Furtado, współpracujący m.in. z Justinem Timberlakiem i Madonną, ale maczający także palce w ostatnim krążku Bjork. W kolejce po produkcje „Timbo” stanął nawet Rosjanin Dima Binal, co nie mogło nie mieć wpływu na jego zwycięstwo w tegorocznym konkursie Eurowizji.

Jednak Timothy’emu Mosleyowi (bo tak naprawdę nazywa się Amerykanin) nie wystarczył drugi plan i milionowe gaże. Chciał być na świeczniku. W ubiegłym roku wydał więc solową płytę „Shock Value”. Na jej okładce widzimy Timbalanda - człowieka sukcesu - w dobrze skrojonym garniturze, z nie bez powodu zadartym do góry nosem. Płyta była przebojem, jednak tak dzięki chwytliwym produkcjom jej autora, jak i zaproszonym gościom: obok Timberlake’a i Furtado, znaleźli się tam tak różni artyści jak Dr Dre, 50 cent, Missy Elliot, Fall Out Boy czy The Hives.

Zaledwie w jednym utworze Timbaland występował sam. Przed krakowskim koncertem pojawiało się więc pytanie, jak poradzi sobie bez tych wszystkich znamienitych gości na scenie. Odpowiedź już znamy. O ile studio wydaje się być jego żywiołem, scena – nie. Właściwszym miejscem dla koncertu Timbalanda byłby nie Coke Live Music, ale Festiwal Golonki, na który zapraszała akurat jedna z sieci krakowskich restauracji.

Wykonanie było na poziomie kotleta. Dramat. Katastrofa. Żenada. Aż trudno było uwierzyć, że ten tęgi człowiek biegający w białym podkoszulku i chcący upewnić się co chwila czy publiczność kocha go tak bardzo jak on ją, jest rekinem światowej rozrywki. Timbo nie tylko miał problem z rapowaniem, nie tylko fałszował i nieapetycznie sapał, ale przyjechał ze składem, który nie potrafił zatuszować jego niedoskonałości, z muzykami, którzy go pogrążali. Nawet didżej miał problemy ze słuchem, co nie powinno mieć miejsca skoro porywać miały głównie samplowane tytuły znane z list bestsellerów - „Give It To Me”, „Apologize” czy „4 minutes”.

Części publiczności to nie przeszkadzało, ale i tak najbardziej rzęsisty aplauz wywołały sztuczne ognie, które Timothy zafundował na koniec koncertu.

Sobotni wieczór niósł nadzieję na lepsze widowisko. Po raz pierwszy przyjechała do Polski dobra znajoma Timbalanda - Missy Elliot. Dziesiątki nagród, w tym pięć statuetek Grammy, klasyczny już album „Under Construction”, roztańczona do szaleństwa ekipa towarzysząca jej w teledyskach i występach na żywo – apetyty były niemałe. Napięcie, które stało się udziałem didżeja, przeciągającego rozpoczęcie koncertu powtarzanym w kółko pytaniem „czy jesteście gotowi na Missy?” jeszcze je zaostrzyło.

Publiczność była gotowa na Missy, ale Missy nie była gotowa na publiczność. Poza fragmentami „Get Ur Freak On” czy „Work It”, podobać się mogli jedynie tancerze. Przerwy między rwanymi w połowie utworami pochłaniały dużo więcej czasu niż wykonania. Gwiazda próbowała zagrzewać publiczność do krzyków, skoków, energetycznej reakcji, sama jednak nie zdołała wykrzesać energii. W końcu przyznała, że nie czuje się za dobrze. Koncert ten bardziej przypominał pokaz mody sportowej (Missy Elliot ma własną linię w konfekcji firmy adidas. Kilku produktów nie omieszkała zaprezentować.)

Nie wszyscy jednak zawiedli. Sean Paul albumem „Duty Rock” sześć lat temu wprowadził jamajskie brzmienia na klubowe parkiety. Rytmiczne „Gimme the Light” czy „Get Busy” wciąż porywają, znacznie bardziej niż jego nowsze nagrania.

Podobnie jest z grupą The Prodigy, która nie miała szczęścia do pogody – tuż przed ich występem nad terenem muzeum lotnictwa, gdzie odbywa się festiwal – zaczęło lać. Nie zraziło to jednak widzów, żywo reagujących na tak nieśmiertelne, pełne furii kompozycje jak „Poison” czy „VooDoo People”. Aż trudno było uwierzyć, że pochodzą one z wydanego czternaście lat temu przełomowego albumu „Music For The Jilted Generation”. Wciąż zaskakują psychodeliczną dynamiką, nie pozwalając zapomnieć o szaleństwie na punkcie nurtu rave, który za sprawą The Prodigy stał się tak wielowymiarowy.

Nie zabrakło i kultowego „Firestartera”, a koncert Brytyjczyków był jednym z mocniejszych punktów festiwalu.

Świetne koncerty zagrali polscy wykonawcy: Indios Bravos nigdy nie pozwalają sobie na słabsze dni, a Jarecki ze swoim zespołem nie traci charyzmy.

Sokół i Pono okazali się autorami jednej z najpopularniejszych piosenek roku. Teledysk do nagranego wspólnie z Frankiem Kimono „W aucie” na YouTube obejrzało już niemal 4.5 miliona widzów. Tekst tej piosenki w sobotę po północy przed wypełnioną po brzegi sceną namiotową, wykrzyczało kilka tysięcy gardeł.

Warto przypomnieć, że Kraków od tego roku ma dwa festiwale. Na początku maja otwiera sezon imprezą pod hasłem Cracow Screen Festiwal. Przedsięwzięcie rozgrywające się na początku maja (w tym roku wystąpili m.in. Bryan Ferry, Underworld czy Juliette and the Licks) nie ma do końca sprecyzowanego pomysłu na repertuar, ale z pewnością bliżej mu będzie do alternatywy niż muzyki środka. Tak więc turystyczna wizytówka Polski zaczyna lato z muzyką dla bardziej wyrobionego słuchacza, a żegna - imprezą dla masowej publiczności. Z roku na rok coraz liczniejszej. Bez względu na poziom wykonawczy.

Jeszcze cztery lata temu Kraków pozostawał daleko w tyle za innymi polskimi ośrodkami. Przynajmniej jeśli chodzi o życie koncertowe. Gwiazdy tak z kręgu pop jak i alternatywy, częściej witały w Warszawie, Wrocławiu, Poznaniu czy Trójmieście. Trzy lata temu sytuacja ta zaczęła się zmieniać, a to za sprawą festiwalu organizowanego przez prężnego promotora – agencję Alter Art, zbierającą co roku pochwały za Open’era.

Ich nowa inicjatywa nie miała być jednak konkurencyjna wobec gdyńskiej imprezy. Tam stawia się wykonawców, których śmiało można nazywać artystami, zaprasza się żywe legendy, które jednak nie zjadają własnego ogona (wyjątkiem potwierdzającym regułę była tegoroczna obecność Sex Pistols), tutaj zaś przede wszystkim podąża się za listami przebojów i najgorętszymi nazwiskami muzyki popularnej ostatnich lat. A że na świecie ostatnie lata stoją pod znakiem czarnych brzmień, tacy artyści jak Jay Z, Shaggy czy Rihanna i Akon byli oklaskiwani podczas dwóch poprzednich edycji Coke Live Festiwali. Teraz największe emocje wzbudzał przyjazd najbardziej rozchwytywanego na świecie producenta – Timbalanda oraz niekwestionowanej królowej hip-hopu Missy Elliot.

Pozostało 86% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"