– Mój dziadek Pejsach Brand-wein był wybitnym klezmerem. I nauczył tej muzyki 12 synów, w tym mego ojca. Razem stworzyli najbardziej znaną kapelę w Galicji. Cieszyli się taką sławą, że grali zarówno u Franciszka Józefa, jak i u marszałka Józefa Piłsudskiego. Część rodziny wyemigrowała w 1917 roku do Ameryki i zaszczepiła klezmerstwo za wielką wodą. Jeden z moich wujków klarnecista Naftuli Brandwein okrzyczany został w amerykańskiej prasie królem żydowskiej muzyki świata. To był prawdziwy wirtuoz, młodzi Amerykanie wciąż słuchają jego kompozycji.
Leopold Kozłowski od lat jest niekwestionowanym autorytetem w dziedzinie kultury żydowskiej, szczególnie żydowskiej muzyki. W latach 80. i 90. opracował muzycznie kilka polskich wersji „Skrzypka na dachu”, przywracając tej hollywoodzkiej produkcji klimat prawdziwej Anatewki. W 1981 r. Jerzy Kawalerowicz zaproponował mu konsultacje przy „Austerii”, a potem powierzył napisanie muzyki opartej wyłącznie na wokalizie, bez użycia instrumentu. Również Steven Spielberg, przygotowując „Listę Schindlera”, zaproponował mu udział w filmie.
– Odmówiłem, tłumacząc, że przecież nie jestem aktorem, ale Spielberg odpowiedział krótko: „Znam twoją historię i wiem, że do roli, którą ci powierzyłem, jesteś stworzony”. „Co mam grać?” – zapytałem. „Po prostu bądź sobą” – powiedział. Bardzo przeżyłem ten film, na planie wracały najbardziej bolesne wspomnienia. To było rozdrapywanie ran. Z drugiej strony wiedziałem, że biorę udział w ważnym przedsięwzięciu, że trzeba opowiedzieć o tych zdarzeniach następnym pokoleniom.
Kozłowski współpracuje z artystami kilku pokoleń. Wielu z nich pojawi się na jubileuszowym koncercie na Kazimierzu. Jednym z najbliższych współpracowników pozostaje od lat Jacek Cygan. To właśnie z nim jubilat przygotowuje płytę, z której być może w przyszłości powstanie musical.
– Marzę o nim od lat. Jak Pan Bóg da zdrowie, to może się uda – mówi artysta. – Na razie mamy materiał na pół płyty. Opowieść oparta jest na prawdziwych zdarzeniach na Kazimierzu. Pierwszy utwór, który mógłby dać tytuł całości, nazywa się „Memento Moritz”. Na Miodowej 7 mieszkał szewc Moritz, wszystko widział, wszystko słyszał, bo mieszkał w suterenie. Stukot butów uszytych przez siebie poznawał bez trudu. Cieszył się, gdy słyszał dostojnie kroczącego rabina, odróżniał bezbłędnie chód krawcowej, handlarki, stolarza. Pewnego dnia usłyszał nieznany mu tępy stukot butów.
To nie były jego buty, lecz buty gestapowca, który go zabił. Będzie też ballada o Szmuliku, którego całą rodzinę wymordowano na Kazimierzu. On, najmłodszy, przeżył wojnę jako żebrak pod kościołem św. Katarzyny. Ponieważ znał tylko psalmy, grał je w rytm walca, żeby nikt nie domyślił się, co gra naprawdę. Będzie piosenka o Yehudi, dziewczynie, która przeszła na judaizm. W tych opowieściach będzie odrobina uśmiechu, heroizm i tragiczna prawda, której nie wolno zapomnieć.