Pod warunkiem rzecz jasna, że festiwal ma wiernych widzów, ale jeśli ich brak, czy jest w ogóle sens podejmowania wysiłku organizowania tak dużej imprezy?

Bydgoski Festiwal Operowy ma swoją widownię, choć nie zdobył jej od razu. Kiedy startował 16 lat temu, kusił nie tylko możliwością obejrzenia spektakli zespołów z kraju i zagranicy, ale również zaciekawiał faktem, że prezentowane były one w nietypowym miejscu, na placu budowy gmachu Opera Nova. Dziś stał się on jednym z najbardziej charakterystycznych obiektów Bydgoszczy, do którego można przyjść w ciągu całego roku na normalne przedstawienia. Od festiwalu oczekuje się czegoś więcej niż dawniej.

Dzieje się tak również dlatego, że przez lata rozwijał się nie tylko festiwal. Dojrzewała bydgoska publiczność. Jest niewątpliwie bardziej wymagająca niż dawniej. Nie wystarczają jej inscenizacje najpopularniejszych dzieł wystawianych przez każdy teatr w Polsce, także ten bydgoski. Na festiwalowych spektaklach spotykają się ludzie chcący poszerzać swoją wiedzę o operowym świecie i potrafiący ocenić, co w nim jest prawdziwą wartością.

Bydgoski Festiwal Operowy potrafi sprostać tym oczekiwaniom. Potwierdza to tegoroczny program, w którym znalazły się choćby inscenizacje „Wolnego strzelca” Webera i „Tannhäusera” Wagnera. To pierwsza w dziejach imprezy tak poważna prezentacja dzieł niemieckich, innych przecież od oper włoskich czy francuskich, a odgrywających ważną rolę w historii muzyki i teatru.

Organizatorom udaje się bowiem uniknąć tego, co często bywa bolączką wielu innych, cyklicznych imprez, które po pewnym czasie nie potrafią uchronić się przed powrotami do utworów prezentowanych wcześniej. Bydgoszcz tymczasem ciągle zaskakuje nowościami, ale czy może być inaczej, jeśli festiwal ma tak świetnych odbiorców?