[srodtytul]Angie Stone[/srodtytul]
Wydany przed dekadą debiut fonograficzny Angie Stone miał wiele mówiący tytuł „Czarny diament”. Można go odnieść do potencjału nowosoulowej piosenkarki. I zwrócić uwagę, że przez lata jej głos, jak cenny brylant, intensywnie szlifowano. Przyczyniły się do tego inspirujący (i toksyczny) związek z największą nadzieją męskiego r’n’b D’Angelo, praca pod okiem Raphaela Saadiqa i Lenny’ego Kravitza, wreszcie kontrakt z legendarną wytwórnią Stax Records. Wszystko to odcisnęło na karierze Stone swój ślad. W piątek wystąpi zatem artystka dojrzała, bogata w doświadczenia, choć zdaniem wielu recenzentów zbyt konserwatywna. Trudno przecież, by utopiony w gęstej zawiesinie rozwlekłych ballad diament mógł błyszczeć.
Tymczasem Angie Stone na początku kariery ceniła sobie różnorodność. Po ojcu przejęła kultywowaną przez jakiś czas pasję do gospel. Udzielała się w żywo, na funkową modłę grającym bandzie The Sequence. Co ciekawe, odnalazła się nawet w Mantronix oscylującym wokół progresywnej wówczas muzyki – electro i house’u. Prócz śpiewu doskonale radziła sobie z klawiszami (opanowując je na własną rękę) i saksofonem. Pnąc się po szczeblach kariery, wystąpiła w każdej możliwej roli: statystki, osoby obecnej na dalszym planie (np. w chórkach u Kravitza), jednej z trzech w zespole Vertical Hold, w końcu zaś gwiazdy koncentrującej na sobie całą uwagę.
Bo gwiazdą bez wątpienia jest, choć tylko dla koneserów czarnych brzmień. Jej ostatni (póki co), czwarty studyjny album „The Art of Love & War” wdrapał się na szczyt listy „Billboardu”, niemniej tylko tej z nagłówkiem „Top R&B/Hip-Hop Albums”. Nie jest to popularność na miarę obsypywanych nagrodami Joss Stone czy Eryki Badu. To wynik świadomego ograniczenia muzycznych horyzontów, powściągliwego kreowania wizerunku i... komplikacji zdrowotnych. Warszawiacy mogą być jednak pewni, że artystka oszczędzać się nie będzie. A przecież nawet stonowany repertuar podczas wykonywania na żywo nabiera rumieńców.
[srodtytul]Patricia Kaas[/srodtytul]