Kto nie zna Big Bandu Herberta ani jego solowych nagrań, może go pamiętać z głośnej współpracy z Moloko i Roisin Murphy. Brytyjski producent, eksperymentator znakomicie porozumiewa się z wyrazistymi piosenkarkami. Jego muzyka to teatr wyobraźni - aktorka jest w nim niezbędna. W poniedziałkowym koncercie w Arkadach Kubickiego jako diwa wystąpiła Eska Mtungwazi, słusznej tuszy Murzynka o niebywałym głosie i prezencji. Ubrana w lśniącą suknię i fantazyjne nakrycie głowy, połowę twarzy pomalowała na czarno, resztę pokryła brokatem, jakby brała udział w balu maskowym. Może śpiewać niemal wszystko: od potężnych soulowych wokaliz, po subtelny swing i szaleńcze kabaretowe wybuchy, a wszystko to prezentuje jak aktorka, za każdym razem wcielając się w kolejne role.

W występie było wiele ostrych zakrętów i przeskoków. Herbert zachował się jak wymagający trener, zastawiający na słuchaczy pułapki i wymyślne przeszkody. Nie sposób przewidzieć, jak rozwiną się jego utwory, bo łamią kanony kompozycji, a nieraz wpędzają w konfuzję. Zaczęło się od krótkiej uwertury, na niewielkiej scenie pojawił się ubrany we frak dyrygent i poprowadził 16-osobowy big band. Niepozorny Herbert stanął za konsolą, jak prestidigitator za stołem pełnym rekwizytów do magicznych sztuczek.

Zamiast królików z kapelusza, wydobywał niezwykłe dźwięki, sample tworzone z wyśpiewanych przez Eskę wersów, gniecionego papieru lub też takie, które zwykle uważamy za hałas czy zakłócenie. Już w otwierającym wieczór „The Story” z ostatniej płyty „There's Me And There's You” działy się rzeczy niezwykłe. Głos Eski został zwielokrotniony, pocięty na sample i zapętlony. Słowa wpadały na siebie, zderzały się, a cały utwór chwilami rozpędzał się, nabierał mocy, by nagle wyhamować, wręcz zgasnąć. Podobne fale dźwiękowe pojawiały się i w innych kompozycjach: bębny i instrumenty dęte grzmiały jak artyleria, po czym następował nagły zwrot i rozbrzmiewał elegancki swing czy sentymentalne motywy rodem z muzyki filmowej. Ale nigdzie nie można było zagrzać miejsca, już po kilkudziesięciu sekundach płynęliśmy rzeką Missisipi z hałaśliwym jazzowym big bandem. Mieszały się i czasy: na klasyczne brzmienie instrumentów nakładało się to nowoczesne, komputerowe, a zmysłowy śpiew przecinały celowo wywołane sprzężenia. W elegancką formę utworu wdzierały się zakłócenia, stawiając wszystko na głowie.

Herbert nieustannie próbuje nowego, chętnie też posługuje się żartem. Jeden z utworów zaczął mówiąc: „Dzisiaj będziemy czytać »Gazetę Polską«”, po czym porwał ją na kawałki, a z odgłosów dartego papieru zbudował muzyczny wstęp. Eska rwała gazetę na małe kwadraciki, a w refrenach wyrzucała je pod sufit jak confetti. Chwilę później, do „Battery” Herbert założył na głowę czarny worek i sięgał do konsoli po omacku. Ale to, co wydawało się dowcipem, było mroczną refleksją. Wyglądał jak więźniowie torturowani w Guantanamo, zaś Eska mechanicznie wypowiadała słowa: „kajdanki”, „zaciśnij mocno”, „ciągną po schodach na górę”.

Mimo tanecznych motywów na finał, koncert Herberta nie porywał do zabawy, raczej angażował i zdumiewał. Zamiast uładzonego programu oglądaliśmy zmuszający do wysiłku performance.