– Wychodzę – oznajmiła 24-letnia dziewczyna, wzięła gitarę i trzasnęła drzwiami. Był rok 1988. Pozostali w studiu muzycy, producent i aranżer byli zszokowani. Przez ostatnie tygodnie traktowali ją z góry i mówili, jaka ma być jej debiutancka płyta. Teraz zrozumieli, że ona nie będzie, jak wiele wokalistek, maskotką do zarabiania pieniędzy. Kiedy album "Tracy Chapman" pojawił się na rynku, brzmiał dokładnie tak, jak chciała tego młoda autorka: skromnie i poważnie.
Trzy miesiące po premierze, wciąż nieznana szerzej Chapman wyszła na scenę stadionu Wembley, by zaśpiewać "Fast Car". To były 70. urodziny Nelsona Mandeli, na koncert przyszło 70 tysięcy ludzi i choć tego dnia grali także Sting i Springsteen, sensacją była czarnoskóra dziewczyna z gitarą.
Po 20 latach "Fast Car" jest nietracącą blasku wizytówką, najlepszą piosenką w jej dorobku i jedną z najważniejszych w historii muzyki amerykańskiej. Plasuje się pomiędzy równie doniosłymi: "Change Is Gonna Come" Sama Cooke'a (1963) i "Times They Are A-changing" (1964) Boba Dylana. Pomiędzy, bo swym debiutem Chapman przypomniała o piosence autorskiej, tworzonej przez mistrzów folku, jak Dylan, Joni Mitchell czy Joan Baez. Tym samym wrzuciła granat do muzycznej studni, którą w latach 80. po brzegi wypełniał kiczowaty pop. Nawiązała też do tradycji soulu, muzyki opisującej smutek amerykańskich Murzynów.
[srodtytul]Podróż do lepszego życia[/srodtytul]
"Fast Car" to pieśń zapomnianej Ameryki. Nie tylko tej z czasów prezydentury Reagana, ale i dzisiejszej – z utęsknieniem wyczekującej zmiany, którą obiecał Barack Obama. Żyjącej z zasiłków, bezrobotnej, walczącej o przetrwanie do końca miesiąca, ale także o to, by nie umarły jej marzenia i nadzieje. Ameryki prowincjonalnej, znanej z kina, ale przez muzyków (z wyjątkiem twórców country) pomijanej.