Zły chłopiec w świecie rozrywki

Zanim zdziwaczał, Robbie Williams ustanawiał rekordy popularności. Teraz wraca, ale czy rozchwiany supergwiazdor ze skłonnościami do depresji jest jeszcze komuś potrzebny?

Aktualizacja: 08.11.2009 23:55 Publikacja: 06.11.2009 01:30

Robbie Williams

Robbie Williams

Foto: emi music

Ostatnie trzy lata spędził w ukryciu. Wyjechał do Los Angeles – miasta, w którym mieszkają wszystkie sławy: triumfujące, aspirujące, upadłe. Tam nikogo nie obchodziła jego spektakularna kariera ani przykra klapa ostatniego albumu „Rudebox”, który pojechał na przemiał do Japonii. Robbie mógł w spokoju, nierozszarpywany przez brukowce, zapuścić rasputinowską brodę i zgłębiać swoją fascynację UFO. A w dniu 33. urodzin udać się na odwyk do ośrodka, gdzie nie był ani pierwszą, ani jedyną znaną postacią.

W poniedziałek będzie miała premierę jego ósma studyjna płyta – „Reality Killed the Video Star”, co znaczy mniej więcej: „Rzeczywistość wykończyła telewizyjne gwiazdy”. Tytuł sugeruje, że powrót księcia brytyjskiej rozrywki to coś więcej niż sprawa osobista czy próba wyjścia z cienia. Robbie Williams jest przedstawicielem ginącego gatunku muzycznych supergwiazd i właśnie wypowiedział wojnę konglomeratowi telewizyjnych reality show, które chcą zawładnąć popem.

Wybrał ryzykowną konfrontację. Pierwsza od trzech lat nowa piosenka Williamsa „Bodies” ukazała się w Wielkiej Brytanii tego samego dnia co utwór Alexandry Burke, finalistki bardzo popularnego programu telewizyjnego „The X-Factor”, odpowiednika „Idola”. I choć „Bodies” był jednym z najlepiej sprzedających się w karierze Robbiego singli, uplasował się na drugim miejscu list przebojów.

Niebawem druga runda – znany od dwóch dekad idol zmierzy się z samotną starą panną, o której jeszcze rok temu nikt nie słyszał. 48-letnia Susan Boyle mieszkała z kotem w małym szkockim miasteczku Blackburn. Pewnego dnia zjawiła się na przesłuchaniu do muzycznego show „Britain’s Got Talent”. Zaśpiewała „I Dream a Dream” z „Nędzników” i powaliła widzów.

W programie zajęła drugie miejsce, ale teraz ma szansę wygrać w cuglach. Jej płyta ukaże się za dwa tygodnie i aż do Bożego Narodzenia będzie rywalizować o miłość i pieniądze Brytyjczyków z krążkiem Williamsa. Bookmacherzy w Ladbrookes dają niewielkie szanse (20 do 1), że płyta Robbiego stanie się ulubionym podarunkiem jego rodaków.

Jego pojedynek z Susan Boyle to starcie starej popowej maszynerii z nową technologią produkcji gwiazd. Jeśli Williams przegra, porażkę poniesie także wielka wytwórnia EMI, która przed laty podpisała z nim najdroższy kontrakt w historii brytyjskiej muzyki. Opiewał na 80 milionów funtów.

Come-back został ostrożnie zaplanowany, bo od ostatniej płyty Williamsa z 2006 roku wiele się w muzyce zmieniło. Co więcej, niepoprawny Robbie zawsze był niepewną inwestycją. Ale także artystą z rzadkim potencjałem. Jego charyzma pozwalała zapełniać stadiony i – bez względu na to, co pisały brukowce – gwarantowała rekordową sprzedaż biletów. W 2006 roku 1,6 miliona wejściówek na jego koncerty rozeszło się w ciągu jednego dnia. Takiego wyniku nie ma w dorobku nawet Michael Jackson. Trasy koncertowe to obecnie żyła złota, przynoszą niepomiernie większe dochody niż malejąca sprzedaż płyt. Williams mógłby zarobić na scenie krocie – dla siebie i wytwórni, jak podczas ostatniego tournée „Close Encounters” (z ang. bliskie spotkania), które w Europie, Ameryce Łacińskiej i Australii obejrzały 3 miliony ludzi.

Tyle że właśnie w połowie tej trasy Williamsa dopadła fobia – lęk przed sceną i tłumem. – Ugiąłem się pod ogromnym ciężarem – mówił później magazynowi „GQ”. – Jeszcze zanim to wszystko się zaczęło, czułem, że wsiadam na „Titanica”. Potem dopadł mnie strach. Strach wobec 80 tysięcy ludzi to potworność – wspominał. Azjatycką serię koncertów odwołano.

Dlatego teraz promocję albumu „Reality Killed the Video Star” zaplanowano inaczej. Najpierw Robbie wszedł w paszczę lwa – wystąpił jako gość w programie „The X-Factor”, by udowodnić wyższość doświadczonych muzyków nad pojawiającymi się znikąd gospodyniami. Ale wszystko poszło nie tak: mechaniczne drzwi, zza których miał się wyłonić, ani drgnęły. Robbie musiał otworzyć je łokciem. A później śpiewał niepewnie, wytrzeszczając oczy i pocąc się ze zdenerwowania. Brytyjskie tabloidy nie miały dla niego litości.

[srodtytul]Demony i pastylki [/srodtytul]

Za to kilka dni później, gdy dał pierwszy od ponad trzech lat pełny koncert, chwalili go wszyscy liczący się krytycy. Był gwiazdą organizowanego pod patronatem BBC występu w londyńskim Roundhouse. Wieczór transmitowano na żywo w 250 kinach na świecie, został pokazany m.in. w mieszczącej 8 tys. widzów sali w Mexico City. Williams ustanowił rekord Guinnessa, a recenzenci pisali, że ma w nowej ofercie piosenki dorównujące największym przebojom, nie stracił talentu komika ani autoironii. Gdy na scenie kpi z samego siebie, swą karierę prezentuje jak dowcipne oszustwo, a widzom uzmysławia, że współtworzą komedię, Robbie okazuje się jednym z najbardziej dziwacznych i intrygujących bohaterów show-biznesu.

Jednak takiego artystę niełatwo dziś promować. Muzyka pop w nowym stuleciu stała się jednowymiarowa, a jej nowe gwiazdy – płaskie niczym figurki wycięte z tektury. Tymczasem Robbie Williams jest niejednoznaczny i przez to dla szerokich mas nieczytelny. Jak jego zagadkowe miny w czasie występów i nowa piosenka „Bodies”, na tle królujących dziś przebojów – skomplikowana muzycznie, nietypowo zaaranżowana. Zapracował na porównania z Elvisem, Eltonem Johnem, Mickiem Jaggerem i George’em Michaelem, choć wszystkie te etykiety równie pracowicie niszczył. Na przełomie wieków był w Wielkiej Brytanii ukochanym dostarczycielem rozrywki. Bezkonkurencyjnym, ale też smutnym klaunem, który w „Let Me Entertain You” śpiewał: „Jestem płonącą kukiełką swych poprzednich wcieleń (...). Podejdź, pozwól, że cię zabawię”.

Przez pięć lat jego piosenki trafiały na szczyty notowań, a koło fortuny Williamsa toczyło się coraz prędzej. Tyle że w grę wchodziła wysoka stawka – jego zdrowie psychiczne. Robbie cierpi na przeplatające się epizody manii i depresji, dzięki odwykom uporał się z uzależnieniem od narkotyków i kokainy. Dziennikowi „Guardian” mówił: – Po kokainie miałem drgawki, po alkoholu chorowałem. Musiałem pozbyć się tych wspomagaczy.

Ale wkrótce znów trafił na terapię – tym razem uzależnił się od antydepresantów. Do lęków i załamań przyznawał się w piosenkach. „Good Doctor” jest opowieścią o demonach przeganianych za pomocą pastylek. „Strong” przypomina spowiedź: „Myślicie, że jestem silny – mylicie się. To prawda, czuję się jak falsyfikat. A moje życie jest w rozsypce i coraz trudniej to ukryć”.

Z czasem wyznania i same utwory stały się jeszcze mroczniejsze. W 2004 r. w „Radio” niespełniony Robbie śpiewał, że „szuka czegoś, co przekracza granice zrozumienia”. A rok później, na płycie „Intensive Care” (z ang. intensywna opieka), w „Trippin’ ” był już szczery do bólu. Wideoklip przedstawiał makabryczny sen, w którym Robbie biegnie w miejscu, wyśpiewując jak kariera zabija wrażliwość: „Najpierw cię ignorują, potem wyśmiewają i nienawidzą, później walczą z tobą i wygrywasz. A kiedy prawda umiera, dzieją się bardzo złe rzeczy – znów jesteś bez serca”.

Najbardziej przejmujący był jednak „Feel”, nagrany u szczytu kariery, w 2002 r. To wyłaniający się z mroków depresji krzyk osamotnionego człowieka: „Nie chcę umrzeć, ale nie jestem wielbicielem życia (...) Śmiertelnie przerażam sam siebie, dlatego wciąż biegnę (...). Moja głowa przemawia językiem, którego nie rozumiem. Chciałbym poczuć prawdziwą miłość”. Trudno sobie wyobrazić, że dziś – gdy pop kroczy w bezmyślnym tempie, wybijanym elektronicznymi bitami – taka ballada miałaby szansę stać się przebojem. I że decydenci w wielkich stacjach radiowych czy telewizyjnych wpuściliby niemal samobójcze wyznanie na antenę. Tymczasem „Feel” był największym międzynarodowym hitem Williamsa – numerem jeden m.in. w Indiach, Polsce, Kanadzie i Meksyku.

Robbie nigdy nie pasował do popowego schematu. Z jednej strony zbyt otwarty, cyniczny i depresyjny jak na idola dziewcząt; z drugiej zbyt skłonny do bufonady i uwikłany w wojnę z brukowcami, by uchodzić za poważnego artystę.

Nigdy nie doceniono go jako autora piosenek, choć ma w dorobku świetne utwory. „Angels”, „Millenium”, „Feel”, „She’s the One”, „Rock DJ” czy „Supreme” już w chwili premiery brzmiały jak klasyki, żadna zmiana trendów im nie zaszkodzi. Faktem jest jednak, że we wszystkich Williams śpiewa o sobie, co krytycy skrupulatnie odnotowują jako dowód obsesji na własnym punkcie. Williams sprzedał 55 milionów płyt i zdobył najwięcej w historii prestiżowych statuetek Brit Award. W lutym odbierze honorową, za szczególnie zasługi dla muzyki; mają je artyści tacy jak U2 i Paul McCartney czy Pet Shop Boys. Ci ostatni, kiedyś wyklęci jako piewcy kiczowatego synth-popu, dziś cieszą się większym uznaniem niż Williams, którego jedynym muzycznym grzechem był ostatni, eksperymentalny album.

[srodtytul]Fatalne wejście[/srodtytul]

Być może na wizerunku Robbiego nadal ciąży przeszłość w boysbandzie Take That. Miał 16 lat, gdy w 1990 r. dołączył do grupy. Przez pięć lat byli sensacją brytyjskiego popu, największą od czasów The Beatles. Wymyśloną i skrojoną pod oczekiwania nastoletnich fanek, ale krótkotrwałą. Robbie nie pasował do tej układanki – w porównaniu z niewinnymi kolegami wydawał się dojrzalszy i bardziej seksowny. Nie był romantykiem, tylko złym chłopcem z ciągotami do rock’n’rolla. Pierwszy wyłamał się z lukrowanego obrazka – wiedział, że publiczność szuka brudniejszego, autentycznego brzmienia. Zaprzyjaźnił się z braćmi Gallagher z Oasis, mówił, że pisze z nimi piosenki na solową płytę i wreszcie, że odchodzi z Take That. Odszedł, boysband się rozpadł, ale jedynym, czego Robbie nauczył się przy Oasis, było ostre imprezowanie.

Dopiero po roku wydał debiutancką piosenkę – żenującą przeróbkę utworu „Freedom” George’a Michaela. Miał fatalne solowe wejście. Mimo to okazał się zaskakującym i wartościowym wokalistą, który przypomina Toma Jonesa – wiecznie rozochoconego uwodziciela, ale bywa też sentymentalnym romantykiem, jak Elton John. W przeciwieństwie do obu emerytowanych gigantów 35-letni Williams musi bronić swojej pozycji. Na nowo wcisnąć się gdzieś pomiędzy profesjonalne bożyszcza nastolatków z Jonas Brothers a armię domorosłych talentów pod wodzą Susan Boyle. W poniedziałek okaże się, czy we współczesnej rozrywce jest jeszcze miejsce dla staromodnych mężczyzn.

[ramka]Robbie Williams (1974) - piosenkarz, producent

Karierę muzyczną zaczynał w brytyjskim boysbandzie Take That, ale jako pierwszy w zespole zrezygnował z roli idola nastolatków.

W połowie lat 90. rozpoczął solową karierę. Jest laureatem 15 statuetek brit awards, jednym z najlepszych popowych wokalistów na świecie.

W poniedziałek premierę ma jego ósma płyta „Reality Killed the Video Star”[/ramka]

Ostatnie trzy lata spędził w ukryciu. Wyjechał do Los Angeles – miasta, w którym mieszkają wszystkie sławy: triumfujące, aspirujące, upadłe. Tam nikogo nie obchodziła jego spektakularna kariera ani przykra klapa ostatniego albumu „Rudebox”, który pojechał na przemiał do Japonii. Robbie mógł w spokoju, nierozszarpywany przez brukowce, zapuścić rasputinowską brodę i zgłębiać swoją fascynację UFO. A w dniu 33. urodzin udać się na odwyk do ośrodka, gdzie nie był ani pierwszą, ani jedyną znaną postacią.

Pozostało 95% artykułu
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Muzeum otwarte - muzeum zamknięte, czyli trudne życie MSN
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Program kulturalny polskiej prezydencji w Radzie UE 2025
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Laury dla laureatek Nobla