Spokój to nie wszystko

Ze Stellanem Skarsgardem rozmawia Barbara Hollender

Aktualizacja: 12.03.2010 11:55 Publikacja: 11.03.2010 16:36

fot: Thomas Engstrom

fot: Thomas Engstrom

Foto: SCANPIX

[b]Zbliżenie - [link=http://www.rp.pl/temat/355194_Zblizenie.html]Czytaj więcej[/link][/b]

[b]Rz: Dużo pan pracuje.[/b]

[b]Stellan Skarsgard: [/b]Skandynawowie tak mają. Ale proszę mi wierzyć, pomiędzy zdjęciami do filmów próbuję wyskrobać trochę czasu dla siebie. Mam dom, sześcioro dorosłych dzieci z poprzedniego małżeństwa, a z obecną żoną małego synka. Ossian urodził się w kwietniu ubiegłego roku.

[b]W animowanej „Metropii” Tarika Saleha użyczył pan głosu jednej z postaci, a głównego bohatera grał głosem Alexander Skarsgard. Coraz częściej spotyka się pan na planie z synami.[/b]

Tak naprawdę to Alexander namówił mnie do wzięcia udziału w „Metropii”. Przyznaję, że sprawiło mi to ogromną satysfakcję. Saleh jest interesującym artystą. A poza tym raz jeszcze przekonałem się, jak dobrym aktorem jest Alexander. Podobnie zresztą jak jego młodszy o cztery lata brat – 30-letni Gustaf, z którym graliśmy razem w „Templariuszach. Miłości i krwi” Knuta Erikssona, a ostatnio także w „Trust Me” Johana Klinga. Wspólna praca bardzo nas do siebie zbliża. Prowadzimy już oddzielne życia, ale świetnie się rozumiemy.

[b]Inny pana syn, 28-letni Sam też pracuje przy filmach, 20-letni Bill ma na koncie dziewięć ról. Od trzech lat zaczął pojawiać się na ekranie 15-letni Walter. Skarsgardowie to już aktorski klan?[/b]

Nigdy nie namawiałem ich na artystyczne kariery. W ogóle na nic ich nie namawiałem. Uważam, że dzieciom trzeba zapewnić wszystko, na co człowieka stać, do szesnastego, siedemnastego roku życia. Potem muszą zatroszczyć się o siebie same i podejmować własne decyzje. Pięciu moich synów połknęło bakcyl aktorski. Widocznie tak być miało, nasiąknęli atmosferą kina, spodobało im się. Równie dobrze mogli pójść w ślady matki i zostać lekarzami, albo wybrać jakikolwiek inny zawód. Zaakceptowałbym każdy ich wybór.

[b]A co pan czuł, gdy zaczęli podzielać pana pasję?[/b]

Szczerze? Najpierw zachowywałem dużą rezerwę. Obawiałem się, że w tym zawodzie będą trochę w moim cieniu, że wszyscy będą ich porównywać do ojca, a to nie jest łatwe. Dzisiaj już jestem spokojny. Alexander zakochał się w kinie, ma krąg przyjaciół, bardzo interesujących młodych ludzi, takich choćby, jak twórca „Metropii” – Tarik Saleh. Gustaf z kolei postawił na rzetelną edukację, skończył czteroletnie studia aktorskie i mam wrażenie, że świetnie odnajduje się w teatrze. Zapewne nie będą mieli spokojnego życia, ale w końcu spokój to nie wszystko.

[b]Pan podobno jako młody chłopak chciał zostać dyplomatą.[/b]

Wydawało mi się, że będę działał na rzecz światowego pokoju, na dodatek prowadząc ciekawe życie. Dyplomacja kojarzyła mi się z podróżami i rautami. Wyszło inaczej.

[b]Zakochał się pan w aktorstwie...[/b]

Niezupełnie. Zacząłem grać bardzo wcześnie, dostawałem stale nowe propozycje i tak jakoś zostało. Nie wybrałem tego zawodu, raczej on wybrał mnie. Ale nie mam prawa narzekać.

[b]Odniósł pan sukces jako szesnastolatek dzięki roli w popularnym, szwedzkim serialu telewizyjnym. To nie przewraca w głowie?[/b]

Mnie nie przewróciło. Głównie dzięki rodzicom. Wychowali mnie w przeświadczeniu, że niewielu ludzi jest bardziej wartościowych ode mnie, ale też niewielu mniej wartościowych. A kiedy tylko dostrzegali, że zaczyna mi do głowy uderzać woda sodowa, potrafili mnie skutecznie ściągać na ziemię.

[b]Jak?[/b]

Podstawiali mi do przeczytania gazety, które wypisywały o mnie niestworzone historie. Zrozumiałem, jak działa machina popkulturowego marketingu i jak niewielki wpływ człowiek ma na swój własny wizerunek. To mnie otrzeźwiło.

[b]16 lat spędził pan na deskach Królewskiego Teatru Dramatycznego w Sztokholmie. To ważne doświadczenie?[/b]

Dziennikarze zwykle pytają mnie o Ingmara Bergmana, ale dla mnie najistotniejsza była chyba w tamtym okresie współpraca z Alfem Sjöbergiem, cudownym, starszym panem, który w latach 40. i 50. odnosił wielkie sukcesy filmowe, m.in. zdobywając nagrody w Cannes za „Skandal” i „Pannę Julię”. Frajdą była też gra z aktorami teatru królewskiego. Dzięki nim scena stała się moją szkołą aktorską. Starałem się zrozumieć, na czym polega ich siła. Z każdego coś podkradłem, choć uważałem, żeby nikogo nie naśladować i pozostać sobą.

[b]Za rolę w filmie Hansa Alfredsona „Zwyczajny morderca” dostał pan w 1982 roku nagrodę na festiwalu w Berlinie. Ale kamieniem milowym była chyba dla pana rola w „Przełamując fale” Larsa von Triera?[/b]

Kiedy przeczytałem scenariusz, od razu wiedziałem, że to będzie niezwykły film. Poza tym spotkanie w pracy z Emily Watson i Katrin Cartlidge, a przede wszystkim Larsem von Trierem, było wspaniałym doświadczeniem. Trier jest naprawdę wielkim artystą, a jednocześnie nie ma w sobie buty i arogancji. Daje aktorom prawo do błądzenia. Nie denerwuje się, nigdy nie ma pretensji. Jeśli coś nie wychodzi, spokojnie rzuca „Powtarzamy”. Dużo z aktorami rozmawia, ale nie przygotowuje scen wcześniej. Lubi wykorzystywać nastrój chwili, poddaje się emocjom. Niczego nie narzuca, nie wiem, czy kiedykolwiek w życiu zdarzyło mu się wyrysować na ziemi ruchy aktora. A jego geniusz polega na tym, że w końcu dostaje dokładnie to, na co czekał.

[b]Od czasu „Przełamując fale” często występuje pan w Stanach. Pracował pan ze Stevenem Spielbergiem, Johnem Frankenheimerem, Gusem van Santem, Ronem Howardem. Zagrał pan w takim hicie jak cykl o „Piratach z Karaibów” Gore’a Verbinskiego. Dla mnie jedną z najpiękniejszych pana ról amerykańskich pozostaje profesor z „Buntownika z wyboru” Gusa van Santa. Rzadko się zdarza, by europejski aktor tak mocno zadomowił się za oceanem.[/b]

Prawdą jest, że zdobycie jakiejkolwiek pozycji w Hollywood nie jest łatwe. W Los Angeles żyje armia bezrobotnych aktorów, każdy tam czeka na swoją szansę. Europejczykowi „z akcentem” trudno się przebić na ekran. Dlatego czuję się szczęściarzem, udało mi się. Jest nawet lepiej, niż mogłem się spodziewać, bo nie zostałem skazany, jak większość nie-Amerykanów, na role czarnych charakterów, gangsterów, typów spod ciemnej gwiazdy albo agentow KGB. Już w „Buntowniku z wyboru” zagrałem profesora matematyki z dobrego amerykańskiego uniwersytetu.

[b]Ma pan swoich ulubionych reżyserów?[/b]

Każdy wielki artysta to osobna planeta. Na przykład Steven Spielberg ma kompletnie inny styl reżyserowania niż Gus van Sant. I trudno się dziwić. Jego filmy kosztują po 100 mln dolarów, ekipy liczą po 300 – 400 osób. Przy „Amistad” czułem się tak, jakbym był trybikiem w wielkiej przemysłowej machinie. I tak mnie traktował Spielberg. Mówił, gdzie mam stanąć, jak się poruszyć, co powiedzieć. I oczekiwał, że spełnię wszystkie jego zalecenia. Gus van Sant pracuje kompletnie inaczej. Daje aktorowi dużo tlenu. Trochę jak Trier. Gdy mu się coś nie podoba, rozmawia. Robi kolejny dubel, a potem następny i następny. Aż wreszcie cichym głosem oznajmia: „Jest świetnie”. Jego sposób pracy bardziej przypomina kino europejskie.

[b]A pan za tym kinem chyba tęskni, bo od czasu do czasu gra pan w niskobudżetowych obrazach skandynawskich.[/b]

Zawsze chętnie przyjmuję role w filmach europejskich. Von Trier czy Hans Petter Moland to reżyserzy, z którymi mogę umawiać się „w ciemno”, bez czytania scenariusza. Skandynawia jest moim miejscem na ziemi. Podobne satysfakcje można przeżyć grając u niezależnych Amerykanów. Z kolei superprodukcje to niezłe pieniądze i świetna zabawa. Dorosły facet biega tam z pistoletem albo mieczem i jeszcze mu za to płacą...

[b]Już rozumiem, dlaczego coraz częściej przyjmuje pan propozycje z wielkich, hollywoodzkich produkcji, jak „Egzorcysta. Początek”, „Anioły i demony” czy nawet „Mamma Mia!”, gdzie zdecydował się pan zatańczyć.[/b]

Ten taniec to było kompletne wariactwo. Kazali mi wykonywać jakieś dziwne ruchy nogami i rękami. Myślałem: „Po co ja w to wlazłem?”. Ale potem doszedłem do wniosku, że skoro już popełniłem ten błąd i zgodziłem się wystąpić w musicalu, to przynajmniej powinienem dobrze się przy tym bawić. I rzeczywiście bawiłem się świetnie. Tańczyłem. Choć muszę przyznać, że kryje się tu pewien trick. Zorientowałem się, że kamera pokazuje albo moje nogi, albo twarz. Dlatego w górnych ujęciach nie przejmowałem się zbytnio krokami. Natomiast kiedy musiałem skoncentrować się na nogach, mogłem sobie pozwolić na całkowity luz. Gdyby kamera podjechała wtedy do góry, zobaczyłaby ciężko przerażonego faceta z wywalonym na wierzch jęzorem, który całą swoją energię, inteligencję i pamięć wkłada w to, by nie pomylić układu i nie wypaść z rytmu.

[b]I co? Połknął pan haczyk? Będzie pan teraz występował w lekkim repertuarze?[/b]

Chciałbym zagrać w dobrej komedii, ale reżyserzy widzą mnie na ogół w rolach mrocznych i ciemnych. To spadek po von Trierze. Najważniejsze, że stale dostaję sporo scenariuszy. Może i dlatego, że na filmowych planach, gdzie zawsze panuje harmider, ja wprowadzam element spokoju. Po prostu jestem sympatycznym facetem. I nie gwiazdorzę.

[b]To znaczy?[/b]

Nie zależy mi na tym, żeby wybić się na pierwszy plan. Myślę o scenie, którą gram. A jej jakość zależy nie tylko od mojej gry, ale również od gry moich partnerów. Dlatego egoistyczna „kradzież” ekranu mnie nie interesuje, bo zwykle szkodzi filmowi. Kino to nie „one man show”. Poza tym jestem ciekawy innych. Najważniejsze są dla mnie relacje między ludźmi. Gdyby było inaczej, przygotowywałbym monodramy.

[b]Podobno, choć jest pan bardzo zapracowany, znajduje pan czas na wspieranie organizacji Lekarze bez Granic.[/b]

Jak również kilku innych, np. Amnesty International. Jeżdżę po świecie i widzę tyle nierówności, niesprawiedliwości, krzywdy. Obserwuję łamanie praw człowieka, manipulacje polityków i bezpardonowe okradanie najbiedniejszych regionów przez bogate państwa Zachodu. Jest mi za dobrze, żebym mógł sobie pozwolić na obojętność i całkowitą bezczynność.

[b]A co pan lubi robić w wolnym czasie?[/b]

Czytać. Najchętniej w moim domu na wyspie Őland. I chodzić na spacery z Ossianem.

[b]On też będzie aktorem?[/b]

Nie wiem. Ale sądząc po moich starszych dzieciach, aktorstwo jest chorobą dziedziczną.

[ramka][b]Stellan Skarsgard[/b]

Szwedzki aktor, zadomowiony w Hollywood. Otwarty i dowcipny. Urodził się 13 czerwca 1951 roku w Goeteborgu. Jako nastolatek występował w szwedzkim serialu telewizyjnym „Bombi Bitt Och Jag”. Grał w teatrze w Sztokholmie, gdzie spotkał się m.in. z Ingmarem Bergmanem. W 1982 roku dostał nagrodę na Berlinale za rolę w filmie Alfredsona „Zwyczajny morderca”. Ale prawdziwym przełomem w jego karierze stały się obraz von Triera „Przełamując fale”, a następnie van Santa „Buntownik z wyboru” i Spielberga „Amistad”. Dziś ma na koncie występy w wielu filmach amerykańskich, m.in. „Roninie” Johna Frankeheimera u boku Roberta De Niro i Jeana Reno, w „Domu Glassów” Sackheima, „Sztuce wyboru” Szabo, „Królu Arturze” Lloyd Fuqui, „Egzorcyście. Początku” Harlina, „Duchach Goi” Formana, trzyczęściowym cyklu „Piraci z Karaibów” Verbinskiego, „Mamma Mia!” Lloyda, „Aniołach i demonach” Howarda. Ma drugą żonę i siedmioro dzieci. Jego najstarszy syn ma 34 lata, najmłodszy – 10 miesięcy. [/ramka]

mamma mia!

9.55 | canal+ | sobota

PIRACI Z KARAIBÓW: NA KRAŃCU śWIATA

20.20 | tvp 1 | sobota

Reguła waz

4.10 | hbo 2 | sobota

Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"