Jest typową przedstawicielką epoki postmodernistycznej – swobodnie miesza konwencje, style, nawet języki, w których śpiewa. Jako absolwentka Wydziału Wokalnego wrocławskiej Akademii Muzycznej, mogłaby się poświęcić operze, ona woli jednak swój mezzosopran sprawdzać w muzyce pop.

Przyznam, że nie lubię artystek, które unikają operowej sceny i próbują wylansować się w sentymentalnych, crossoverowych hitach. Są nieprawdziwe, sztuczne. Izabela Kopeć, w tym co robi, jest na szczęście autentyczna. Umie bawić się głosem, nie boi się go lekko komputerowo przetworzyć lub rozmnożyć w chórek. Przede wszystkim potrafi zaś zadbać, by dobrze współbrzmiał z towarzyszącym jej, energetycznie grającym zespołem.

Album "Five" to mieszanka wielu składników. Jest tango i bossa nova, kompozycje samej wokalistki i jazzowy standard, a także słynna kołysanka z opery "Porgy and Bess" Gershwina (to zresztą jeden ze słabszych numerów płyty). Wszystkie utwory, śpiewane po włosku, angielsku, francusku i hiszpańsku, układają się w spójną muzycznie całość, co jest także zasługą aranżerów na czele z Filipem Kuncewiczem.

Izabela Kopeć jest ponadto kolejną na naszej scenie reprezentantką nowej generacji artystycznej – dobrze wykształconej i rozeznanej w różnych trendach, a przede wszystkim potrafiącej inteligentnie wykorzystać zdobytą wiedzę. To pokolenie cechuje profesjonalizm, ale też i brak indywidualnego rysu. Utworów z płyty "Five" słucha się zatem z przyjemnością, ale stosunkowo łatwo giną potem w masie muzycznej produkcji. Izie Kopeć należałoby zatem życzyć, by na następnej płycie odważniej ukazała to, co może być jej własną, wyrazistą cechą. Z pewnością stać ją na to.