Chciałabym napisać, że Lady Gaga okazała się warta każdej minuty siedmiogodzinnej podróży zatłoczonym pociągiem z Warszawy do gdańskiej hali Ergo. I że mnie – dziecku MTV, wychowanemu na widowiskach Jacksona i Madonny – pokazała nowy wymiar rozrywki. Ale przez dwie godziny oglądałam wulgarną porno groteskę, pełną powtórzeń i zapożyczeń.
Świat przedwcześnie obwołał ją nową królową popu – na żywo Gaga nie dorasta Madonnie do pięt, jest tylko pilną uczennicą i bezwstydną naśladowczynią. Zbiorowe choreografie tancerzy gejów, zderzenie religijnej i erotycznej symboliki, wprowadzenie na scenę samochodu w „Just Dance” i wagonika metra w „The Fame” były bolesnym deja vu z ostatniego tournee jej mentorki. Jedynym, w czym Gaga posuwa się dalej, jest dosłowność.
[srodtytul]Efektowna nuda[/srodtytul]
Zaczęła od czarno-białej projekcji wideo, na której jej sylwetka obracała się w zwolnionym tempie. Hipnotyzowała zmiksowanym manifestem: „Jestem wolna!”. A przez następne dwie godziny udowadniała, że pozostaje obojętna na wyczucie dobrego smaku, wrażliwość i kanony estetyczne.
Otwierającą „Dance in the Dark” wykonała jako cień. Stała za śnieżnobiałą zasłoną, w smudze purpurowego światła, widoczna była tylko jej sylwetka – nie w tańcu, tylko pozach rodem z horroru. W „Glitter and Grease” pokazała się w opiętym centkowanym body, ale nie zdjęła błyszczących jak brokat okularów. Tajemnica, niedostępność – dzięki nim buduje się napięcie widowisk, ale trzeba mieć jeszcze mocne, porywające piosenki. Tego u Gagi brakuje. Podczas koncertu uderza kontrast między siłą jej wizerunku i nijakością muzyki. Estetycznie Gaga powala – umie zawładnąć zmysłami, ale piosenki są pozbawione charakteru – trudno je zanucić, dać się im ponieść. To rytmiczna nuda.