Ale jeden z nich, Paul Wall, wytrwał, przetrwał i doskonale odnalazł się pośród całego tego kiczu i plastikowego brzmienia. Na scenie klubu The Fresh błyśnie w sobotę. Bynajmniej nie światłem odbitym.
[wyimek][link=http://blog.rp.pl/zkulturanaty/2010/09/03/z-kultura-na-ty/]Z Kulturą na Ty - poleć swoje wydarzenie kulturalne[/link][/wyimek]
Wiele uznania przyniosła mu współpraca z bardzo uzdolnionym i o wiele mocniej docenionym Chamillionairem. Nagrane wspólnie mixtape’y sprawiły, że obaj muzycy stali się bohaterami ulic – i to nie tylko w rodzinnym Houston. Pierwszy oficjalny, pozbawiony wsparcia dużej wytwórni album rozszedł się w niebagatelnym nakładzie 150 tys. sztuk i wielu poszukiwaczy talentów w wielkich oficynach pluło sobie w brodę, bo taka sprzedaż robi spore wrażenie. Tymczasem Wall zadomowił się w cenionym lokalnym wydawnictwie Swishahouse. Jest w nim do dziś.
Oczywiście dobre towarzystwo zawsze było jego kluczem do sukcesu. Przez trzy „solowe” krążki przewinęła się prawdziwa hiphopowa elita – poczynając od kalifornijskich klasyków pokroju Snoop Dogga czy Devina The Dude, a na nowojorskich awanturnikach w rodzaju Raekwona bądź Juelza Santany kończąc. Nie znaczy to jednak, że bez wsparcia kolegów jego historie o samochodach, diamentach i tequili by się nie sprawdzały.
Debiutanckie CD „The People’s Champ” bywa wymieniane jednym tchem z najlepszymi osiągnięciami białych raperów, choćby „Labor Days” Aesop Rocka czy „The Marshall Mathers LP” Eminema. Nie bez powodu. Tyle że Paul nie musiał dziwaczyć i prowokować, aby zapracować na komplementy recenzentów i pierwsze miejsce listy „Billboardu”. Do tego wydany w tym roku album „Heart of a Champion” odbierany jest jako najlepszy krążek od tamtego czasu. To dobra rekomendacja.