Josh Brolin opowiada o aktorstwie i swoim życiu

Z Joshem Brolinem rozmawia Barbara Hollender

Publikacja: 10.03.2011 16:15

Josh Brolin opowiada o aktorstwie i swoim życiu

Foto: ROL

Rz W filmie „Poznasz przystojnego bruneta" zagrał pan pisarza...

Woody Allen nie ukrywał, że traktuje go trochę jak alter ego.

Pański bohater to nieudacznik, tymczasem on jest mistrzem.

Ale stale powtarza, że uważa się za kiepskiego literata i marnego reżysera, wyspecjalizowanego w robieniu filmów rozrywkowych, a nie sztuki. Mistrzem nazywa Ingmara Bergmana, siebie – jedynie zabawiaczem publiczności. Ile w tym kokieterii, ile skromności – wie tylko on sam. Ale z pewnością jest to człowiek o ogromnym poczuciu humoru i dystansie do własnej osoby. Spotkaliśmy się po raz pierwszy w czasie pracy nad „Melindą i Melindą". Gdy chciał mnie zaprosić do udziału w nowej produkcji, wysłał mi e-mail: „Dzień dobry, nie wiem, czy pamiętasz mnie z »Melindy...«. Byłem tam reżyserem". Na taki żart może sobie pozwolić tylko człowiek, który ma poczucie własnej wartości.

Czytaj więcej - Zbliżenie

Royowi, pana bohaterowi z „Poznasz przystojnego bruneta", takiego poczucia własnej wartości wyraźnie brakuje.

To prawda. A im bardziej uświadamia sobie, że nie ma talentu, tym bardziej zależy mu, by osiągnąć sukces. Bardzo chciałem zagrać tego faceta, choć wchodząc w jego skórę, czułem się paskudnie brudny i nieprzyzwoity. Ale może dlatego mnie do niego ciągnęło. W życiu nie miałbym ochoty takiego typa poznawać bliżej, więc kino było jedyną okazją, żeby się o niego otrzeć.

Wielu aktorów mówi, że wybiera ten zawód właśnie po to, żeby wchodzić w światy im niedostępne.

Coś w tym jest.

Pan jednak nie miał chyba do aktorstwa wielkiego przekonania, mimo że pochodzi pan z filmowej rodziny.

Może właśnie dlatego. Matka była reżyserem castingu, m.in. przy serialu o Batmanie. Tam zresztą poznała mojego ojca – Jamesa Brolina. Z bliska obserwowała blaski i cienie zawodu aktorskiego i nie chciała, żebym grał w filmach. Bardzo mnie od tego odciągała i trzymała z dala od Hollywood.

Dlaczego?

Pewnie wiedziała, co robi. Widziała z bliska niejedną załamaną karierę i niejedną życiową tragedię. Zresztą jej to tak bardzo nie imponowało. Sama pochodziła z Teksasu – była kobietą głośną, trochę rubaszną, bardzo lubianą przez wszystkich. Z dzieciństwa pozostała jej miłość do zwierząt. Długo nie chciała zamieszkać w Los Angeles. Dzieciństwo spędziłem więc na ranczu w Paso Robles, w Kalifornii, jakieś 300 kilometrów od Los Angeles. To było pustkowie. Ponad 10 kilometrów do najbliższego miasteczka, kawał drogi nawet do sąsiadów. Choć i tak sporo się w naszym domu działo, bo odwiedzali nas przyjaciele rodziców. Często przyjeżdżał na przykład Clint Eastwood, który bardzo lubił moją matkę.

A pan się do tego artystycznego świata nie wyrywał?

Nie za bardzo, bo byłem rzadkim fajtłapą. Nie uprawiałem poważnie żadnego sportu, nic mi nie wychodziło. Najlepsze dziewczyny z klasy były poza moim zasięgiem. Nawet sława ojca nie pomagała. Raz, gdy chciałem zyskać respekt, chwaląc się jego pozycją, dostałem od kolegów niezły wycisk. Drugi raz już nie próbowałem. No więc, oczywiście, marzyłem o aktorstwie, ale nie bardzo mogłem się do tego głośno przyznać. I wcale nie trafiłem przed kamerę wcześnie.

Jako 16-latek zagrał pan przecież w „Goonies".

Jak na aktorskie dziecko, późno. Nie zna pani karier, które zaczynały się w wieku trzech lat albo wręcz w beciku? Ja miałem 12 lat, kiedy przeprowadziliśmy się do Santa Barbara. Tam grałem w punkowej grupie. Na zdjęcia próbne do „Goonies" trafiłem nie dzięki rodzicom, lecz koledze. Ale tak naprawdę kiepsko wypadałem na ekranie. Występy w pierwszych filmach sprawiły, że się załamałem. Byłem w nich koszmarny. Pojechałem do Nowego Jorku i na długo związałem się z teatrem. A jak się udawało, próbowałem znów stawać za kamerą.

Nie miał pan chyba szczęścia do dobrych scenariuszy.

Jak się nie jest na szczycie, to normalne. Trudno się przebić do dobrych ról. Agenci posyłają cię na dziesiątki castingów, a potem nakłaniają do przyjmowania wszystkiego, co może przynieść jakiś dochód. Więc grałem, trochę w telewizji, trochę w jakichś nie najlepszych filmach kinowych.

Bywało, że pozwalał pan sobie na wielomiesięczne przerwy. Nie obawiał się pan wypadnięcia z obiegu? Zwykle aktorzy boją się okresów nieobecności.

Ja się wycofywałem, kiedy zdałem sobie sprawę, że utkwiłem w martwym punkcie, dostając byle jakie scenariusze. Przez długi czas przyjmowałem role w filmach, w których grać nie powinienem, bo miałem żonę, dwoje dzieci, do utrzymania dom w Paso Robles. Ale czasem myślałem, że nie warto: jest więcej sposobów zarabiania na życie niż aktorstwo. Zdarzyło się nawet, że postanowiłem grać na giełdzie. I całkiem nieźle mi to szło. Oczywiście, moi agenci byli wściekli. Krzyczeli: „Kim ty jesteś, żeby odrzucać rolę w telewizyjnym show?". A ja zadawałem sobie to samo pytanie. I myślałem, że zostałem aktorem, żeby grać, a nie tylko wygłupiać się albo coś udawać. Zawsze powtarzam, że aktorstwo z definicji niesie upokorzenia, ale pewnych granic nie wolno przekraczać. Ja już wśród tych kiepskich produkcji poczułem się źle. Stąd ta giełda. Próbowałem znaleźć inny sposób na życie.

I wciągnęło pana?

Bardzo. Około 2004 r. poznałem w samolocie znakomitego finansistę, rozmawialiśmy, polubiliśmy się. Dał mi kilka rad. Potem byliśmy w kontakcie, zacząłem bardzo dużo czytać, uczyłem się giełdy. Gdybym nie zaczął dostawać z kina fantastycznych propozycji, to może byłbym dzisiaj rekinem finansjery. Tym bardziej że zdążyłem uciec z akcji przed krachem finansowym 2008 r. Ale już się temu nie poświęcam. Dzięki giełdowemu doświadczeniu łatwiej mi było zagrać w „Wall Street. Pieniądz nie śpi" Olivera Stone'a.

Dzisiaj jest pan aktorem Stone'a, grającym też u Paula Haggisa, braci Coen, Gusa van Santa, Ridleya Scotta, Woody'ego Allena. Co się nagle stało, że wszyscy oni za panem zatęsknili?

Nie wiem. To kwestia szczęścia. Przez lata nawet jak trafiła mi się ciekawa rola, to w filmie, którego nikt nie oglądał. A potem nagle zacząłem dostawać scenariusze od najlepszych reżyserów. Czy coś się zmieniło? Sam tego nie rozumiem. Może dojrzałem? Może lepiej wyglądam jako facet czterdziestoletni? W zawodzie aktorskim sukcesy i porażki nie zawsze dają się racjonalnie wytłumaczyć. Ja zawsze byłem tego świadomy. Przecież z dzieciństwa pamiętałem okresy, kiedy naszej rodzinie żyło się spokojnie i dostatnio, ale pamiętam też czas, gdy ojciec musiał sprzedać dom i zostaliśmy niemal bez dachu nad głową. Dlatego teraz cieszę się z powodzenia, bo kto wie, jak długo ono potrwa.

Życie prywatne też przed kilkoma laty ułożył pan sobie od nowa.

Jestem z tego powodu bardzo szczęśliwy. Mieliśmy w naszym związku z Diane zawirowania, ale przetrwaliśmy je. Lubimy spędzać razem wolny czas.

Ciekawa jestem, czy chodzą państwo wtedy do kina?

Mamy w domu salkę projekcyjną i spędzamy w niej mnóstwo wieczorów. Pochłaniamy wszystko, co się da, bardzo chętnie wracamy do klasyki filmowej.

Swoją pasją zaraził pan dzieci.

Eden zagrała w moim krótkim filmie „X" i zapewniam, że ona ma większy talent niż my wszyscy razem wzięci. Trevor też ma za sobą pierwsze próby – nie tylko jako aktor, lecz również jako muzyk.

Jaką radę na życie chciałby im pan dać?

Nie wpływam na ich decyzje, bo każdy musi popełnić własne błędy i odnieść własne sukcesy. Chciałbym im jedynie powiedzieć to, czego sam się nauczyłem, pracując z takimi ludźmi jak van Sant, Coenowie czy Allen: człowiek uprawiający sztukę musi wątpić. Chwila, w której uwierzysz we własną wielkość, jest artystyczną śmiercią.

 

Należy dziś do czołówki amerykańskich aktorów. W ostatnich latach zagrał w filmach braci Coen („To nie jest kraj dla starych ludzi", „Prawdziwe męstwo"), Gusa van Santa („Obywatel Milk"), Paula Haggisa („W dolinie Elah"), Olivera Stone'a („W.", „Wall Street. Pieniądz nie śpi"), Woody'ego Allena („Melinda i Melinda", „Poznasz przystojnego bruneta"), Ridleya Scotta („American Gangster"), Roberto Rodrigueza („Grindhouse. Planet Terror"). To imponujący dorobek. Ale nie zawsze było mu tak dobrze i łatwo. Syn aktora Jamesa Brolina urodził się 12 lutego 1968 r. w Los Angeles. Zadebiutował w komedii „Goonies" (1985) Richarda Donnera. Potem uczył się aktorstwa w szkole Stelli Adler, występował na scenie, często nawet w repertuarze klasycznym. W filmach grywał na ogół role drugoplanowe. Przez 20 lat uchodził za aktora przeciętnego. Może dlatego dzisiaj ma dystans do sukcesu, na który tak długo czekał. Prywatnie jest pasierbem Barbry Streisand. Ma dwoje dzieci – syna Trevora (1988) i córkę Eden (1994). Od sierpnia 2004 r. jego drugą żoną jest aktorka Diane Lane.

Rz W filmie „Poznasz przystojnego bruneta" zagrał pan pisarza...

Woody Allen nie ukrywał, że traktuje go trochę jak alter ego.

Pozostało 99% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"