Dlaczego?
Pewnie wiedziała, co robi. Widziała z bliska niejedną załamaną karierę i niejedną życiową tragedię. Zresztą jej to tak bardzo nie imponowało. Sama pochodziła z Teksasu – była kobietą głośną, trochę rubaszną, bardzo lubianą przez wszystkich. Z dzieciństwa pozostała jej miłość do zwierząt. Długo nie chciała zamieszkać w Los Angeles. Dzieciństwo spędziłem więc na ranczu w Paso Robles, w Kalifornii, jakieś 300 kilometrów od Los Angeles. To było pustkowie. Ponad 10 kilometrów do najbliższego miasteczka, kawał drogi nawet do sąsiadów. Choć i tak sporo się w naszym domu działo, bo odwiedzali nas przyjaciele rodziców. Często przyjeżdżał na przykład Clint Eastwood, który bardzo lubił moją matkę.
A pan się do tego artystycznego świata nie wyrywał?
Nie za bardzo, bo byłem rzadkim fajtłapą. Nie uprawiałem poważnie żadnego sportu, nic mi nie wychodziło. Najlepsze dziewczyny z klasy były poza moim zasięgiem. Nawet sława ojca nie pomagała. Raz, gdy chciałem zyskać respekt, chwaląc się jego pozycją, dostałem od kolegów niezły wycisk. Drugi raz już nie próbowałem. No więc, oczywiście, marzyłem o aktorstwie, ale nie bardzo mogłem się do tego głośno przyznać. I wcale nie trafiłem przed kamerę wcześnie.
Jako 16-latek zagrał pan przecież w „Goonies".
Jak na aktorskie dziecko, późno. Nie zna pani karier, które zaczynały się w wieku trzech lat albo wręcz w beciku? Ja miałem 12 lat, kiedy przeprowadziliśmy się do Santa Barbara. Tam grałem w punkowej grupie. Na zdjęcia próbne do „Goonies" trafiłem nie dzięki rodzicom, lecz koledze. Ale tak naprawdę kiepsko wypadałem na ekranie. Występy w pierwszych filmach sprawiły, że się załamałem. Byłem w nich koszmarny. Pojechałem do Nowego Jorku i na długo związałem się z teatrem. A jak się udawało, próbowałem znów stawać za kamerą.