Przekró: Romans twój i Serge'a Gainsbourga był piękny i burzliwy. A w nim dziwna historia z diamentami.
Jane Birkin:
Chyba dziwna... Mimo rozstania byliśmy blisko do jego ostatnich chwil. Kiedy zadzwonił, opiekowałam się ciężko chorym ojcem. Powiedział: „Nie spodoba ci się to, ale coś ci kupiłem. To diament. Wyda ci się to wulgarne, bo jest bardzo duży". Ja na to: „Zamknij się, Serge, i przestań wreszcie pić". A on: „Nie, naprawdę kupiłem ci diament, bo może kiedyś przestanie ci się tak dobrze układać i będziesz mieć wtedy ten kamień. Będziesz mogła go sprzedać za dobre pieniądze. Nie rozstajesz się przecież z serduszkiem od swojego ojca, które nosisz na szyi". Odparłam: „Ale ono jest proste, złote, delikatne...". Serge już dał mi kiedyś diament, ale straciłam go, gdy spłonął teatr, w którym grałam. Poszedł więc i kupił kolejny. A później zadzwoniła do mnie jego siostra, powiedziała, że Serge nie żyje.
Wróciłaś do Paryża.
Cały czas powtarzałam sobie: to może nieprawda, to się nie stało. Aż spotkałam na lotnisku Philippe'a Lerichomme'a, przyjaciela Gainsbourga, i zobaczyłam, jak zamarł cały ruch wokół mnie. Gdy dotarłam do Serge'a, gdy było już po wszystkim, szef służby hotelowej wręczył mi czerwone pudełeczko od Cartiera. Zapytałam: „Co to?". Odparł: „Serge wyszedł po to w śniegu, w swoich białych butach (które zresztą ja mu kupiłam) i wybrał ten właśnie diament na wystawie". Nie mogłam w to uwierzyć – on, sam? Nie wziął taksówki? Nie złożył zamówienia telefonicznie? To była ostatnia rzecz, którą zrobił.