Podróże niepoprawne

Książek podróżniczych – czy to nowych, czy też wznowień – jest w księgarniach całe mnóstwo. Mało które czyta się jednak dziś tak dobrze, jak te napisane z górą sto lat temu. Dla stylu, zmysłu obserwacji, ale też faktu, że opowiadają o świecie, którego już nie ma

Publikacja: 15.04.2012 16:00

Afryka Zachodnia była dla Ferdynanda Ossendowskiego miejscem szczególnym. M.in. o Gwinei pisze dużo

Afryka Zachodnia była dla Ferdynanda Ossendowskiego miejscem szczególnym. M.in. o Gwinei pisze dużo w słynnej książce „Przez kraj ludzi, zwierząt, bogów”

Foto: NAC

Współczesne książki podróżnicze to albo literacka odmiana przewodników turystycznych, albo eseistyka ubrana w szaty podróżne. Podróżnicze tytuły sprzed... dziestu lat zestarzały się jak żadne inne, czego dowiodła klęska reanimacji niezwykle popularnej w latach 60. zeszłego wieku serii Iskier „Naokoło świata". Bronią się za to – i to jak! – wyprawy z myszką sprzed stu i więcej lat. W świat, którego nie ma. Taką właśnie serię wydawniczą, wysmakowaną, atrakcyjną pod względem edytorskim, cykl prawdziwych „Podróży retro" z powodzeniem wprowadziła na nasz rynek księgarski oficyna Zysk i S-ka.

Zobacz na Empik.rp.pl


„Podróże retro" firmuje nazwisko Antoniego Ferdynanda Ossendowskiego, którego książki wreszcie wydane zostały w tej serii z należytą starannością, świetnie zilustrowane („Polesie" z fotografiami Jana Bułhaka!), opatrzone precyzyjnymi notami podkreślającymi to, co w twórczości tego wielkiego podróżnika i – przynajmniej w kilkunastu tytułach – znakomitego pisarza, najważniejsze. W cyklu wydane zostały dotąd cztery jego książki (będzie więcej): najbardziej znane dzieło Ossendowskiego „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów", relacja z podróży po Afryce Zachodniej „Niewolnicy słońca", „Gasnące ognie" – opowieść o Ziemi Świętej, o Palestynie, Syrii i Mezopotamii – oraz „Polesie", dziś mające przede wszystkim walor reportażu z Atlantydy, z ziemi utraconej, niby jeszcze istniejącej, ale już nie naprawdę...



Dla naszych czytelników mamy 3 książki "Niewolnicy słońca":

Zwycięzców poinformujemy drogą elektroniczną.

Zostań fanem serwisu na Facebooku

.

REGULAMIN KONKURSU



Dopiero lektura tych kilku książek, nieograniczona jak przez lata do „Przez kraj ludzi..." i mającego zupełnie inny charakter „Lenina", pozwala poddać się urokowi prozy Ossendowskiego i zrozumieć, dlaczego to ten właśnie autor po dziś dzień jest drugim po Sienkiewiczu pisarzem polskim pod względem liczby tłumaczeń (142 przekłady na obce języki!).

 

 

 

Śladami Ryszarda Lwie Serce

Prawdziwym odkryciem mogą stać się dla czytelników „Gasnące ognie", szczególnie w swych partiach palestyńskich. Autora przebywającego w Ziemi Świętej w 1929 r. w równym stopniu interesowało żydowskie osadnictwo, co konflikty żydowsko-arabskie czy gorszące antagonizmy między stróżami znajdujących się tam miejsc kultowych dla trzech wielkich religii monoteistycznych. Jego wzrok wychwytywał to, co ukryte, reporterska nieufność kazała weryfikować podsuwane „jedyne prawdy", a wnioski wyciągał dalekie od wszelkiej poprawności. Nie potrafił na przykład zachwycać się kibucowskim wychowaniem, w którym wyczuwał wpływy bolszewickie, odgłosy teorii głoszonych przez towarzyszki Kołłonaj, Krupską czy Kalininową. Oto w kolonii w Gewah matki przychodzą do „domu wychowawczego" jedynie po to, by nakarmić swoje dziecko, „cała opieka spoczywa na barkach komuny...". „Zacząłem robić swoje uwagi na temat pozbawiania dzieci  opieki rodzicielskiej. Kolonistka  potrząsnęła głową i odpowiedziała: »Czyż jest to tak bardzo potrzebne? Czy czułostkowość nie paczy charakterów dzieci? My chcemy wychować młodzież na dzielnych, oddanych naszej sprawie ludzi!«".

Zarazem okupacyjne władze brytyjskie osobnika zatrzymanego na np. agitacji komunistycznej skazują na 20 batów i odsyłają do kraju, skąd przybył. I to – czemu nie może nadziwić się autor – dzieje się w „Jewish home, proklamowanym uroczyście przez lorda Balfoura, a wiem dobrze, że w Polsce podczas występów komunistycznych chyba 80 proc. uczestników stanowią Żydzi".

W zwiedzanej przez Ossendowskiego szkole rolniczej w Riszon nie naucza się żadnego języka poza hebrajskim. Zadowolony z siebie dyrektor oznajmia: „Taka jest nasza polityka! W ten sposób uczniowie mimo woli zmuszeni są pozostać na zawsze w Palestynie albo też... umrzeć z głodu, znając się wyłącznie na gospodarce rolniczej i nie władając językami cudzoziemskimi!". Powiedzmy... Pan dyrektor zapomniał widać – z czego pisarz doskonale zdaje sobie sprawę – że „istnieje żargon, międzynarodowe esperanto Żydów. Z nim można przejść cały świat – od Londynu do Szanghaju i San Francisco; od Oslo i Helsinek do Kapsztadu i Singapuru. Zresztą Żydzi są bajecznie zdolnymi poliglotami".

Widok bazyliki Grobu Jezusa Chrystusa sponiewieranej „nieświadomym bluźnierstwem i świętokradztwem muzułmanów, zaczynając od możnych Jude i Nussebe, a kończąc na ostatnim rzeźniku, handlującym na Via Dolorosa", budzi w Ossendowskim gniew. „Nastał czas, aby pójść śladami Ryszarda Lwie Serce, który sprawę ideału chrześcijańskiego i pragnienie oswobodzenia Ziemi Świętej stawiał wyżej od wymagań koniunktury politycznej".

No, niechby ktoś dzisiaj śmiał powtórzyć te słowa! Wypominał też pisarz możnym tego świata, że po wojnie światowej (pierwszej), przy zawieraniu pokoju i różnych traktatów, „powoływano się na wszystko, lecz nigdy na względy ideologii chrześcijańskiej! (...) Wyniki nie dały długo na siebie czekać. Pozostał nienaruszony, ustalony przez Turków status quo, wykwitł obrażający świat chrześcijański szkarłatny kwiat nienawiści pomiędzy Arabami i Żydami oraz pogarda muzułmanów dla Europejczyków. Stan ten, brzemienny w następstwa, pozostawił Ziemię Świętą, Jerozolimę i grób Zbawiciela w warunkach nie do zniesienia".

A jak jest obecnie? Pod każdym względem gorzej.

Bilet czwartej klasy

W „Niewolnikach słońca" Ossendowski zajmuje się współczesnym sobie kolonializmem, bynajmniej nie potępiając go w czambuł, bo oto rezultaty wolnościowej polityki Amerykanów wobec Liberii nikogo nie zadowoliły, nie przynosząc odpowiednio wysokiego, cywilizacyjnego postępu. Lepsze wyniki osiągnęli już Francuzi kształcący wybrane spośród ludności tubylczej jednostki, widząc w nich przyszłą kadrę kierowniczą państw, które prędzej czy później przyjdzie okupantom opuścić. To w 1927 r., gdy Ossendowski podróżował – w towarzystwie m.in. dwóch innych pisarzy: Kamila i Jerzego Giżyckiego – po Afryce Zachodniej, było już oczywiste.

Rok wcześniej, 11 września 1926 r., w podróż swego życia wyruszyli Tadeusz Perkitny ze swoim druhem serdecznym Leonem Mroczkiewiczem. Chodzili razem do szkoły, razem wzięli udział w powstaniu wielkopolskim, a w wolnej już Polsce ukończyli Wydział Rolniczo-Leśny Uniwersytetu Poznańskiego. We włóczęgostwie – w dobrym tego słowa znaczeniu – zasmakowali jeszcze na studiach, „per pedes" przemierzając Tatry i Beskidy, Puszczę Białowieską czy Półwysep Helski. Cóż dziwnego w tym, że gdy po otrzymaniu dyplomów ich uniwersyteccy koledzy objęli posady w nadleśnictwach i sposobili się do żeniaczki, oni postanowili udać się w podróż... dookoła świata?

Do rodzinnego Poznania powrócili po trzech i pół roku, 18 lutego 1930 r. Dwa sążniste tomy spisane przez Tadeusza Perkitnego stanowią z podróży tej relację, wbrew pozorom wcale nie szczegółową, bo na przykład Amerykę autor potraktował pobieżnie, wychodząc z założenia, że nie ma powodu pisać tego samego, o czym można przeczytać w setkach innych książek.

A co znajdujemy jedynie w „Okrążmy świat raz jeszcze"?

Otóż jest to hymn na cześć młodzieńczej dziarskości, zaradności, odwagi. To opowieść o tym, jak ze skromną sumką w kieszeni dać sobie radę w szerokim świecie, i to z powodzeniem, pod warunkiem wszakże, że nie boimy się żadnej pracy, nie przejmujemy nadto problemami z językami, a po prostu uczymy się ich, wreszcie – co może najważniejsze – jesteśmy otwarci na wszystko, co mają nam do zaoferowania obce cywilizacje, niczym nie gardzimy, ale też ani na chwilę nie zapominamy, skąd się wzięliśmy. A od macochy nie jesteśmy. Może właśnie ta duma ze świeżo odzyskanej niepodległości, z polskiej i europejskiej tradycji, z religii katolickiej jest w postawie bohaterów „Okrążmy świat raz jeszcze" najbardziej wzruszająca. Bo nie afiszowana, a przypominająca o sobie na każdym kroku.

A jaki jest świat widziany oczyma Perkitnego i Mroczkiewicza? Bardzo zwyczajny, ubogi, niesprawiedliwy. I nieskończenie piękny. Tadeusz i Leon poznają go przy wyrębie lasów, budowie dróg, miernictwie, niezauważalnie jakby zdobywając wiedzę i umiejętności pozwalające im choćby w Indochinach kierować przy pomiarach geodezyjnych, o których wcześniej nie mieli pojęcia, pracą kilkudziesięciu ludzi. Może łatwiej dogadać im się z robotnikami, bo na statkach zawsze wykupują bilety czwartej klasy (z jednym wyjątkiem, gdy tego im, jako przedstawicielom białej rasy, najzwyczajniej zabroniono, zmuszając do skorzystania z klasy trzeciej), nocują w najtańszych hotelikach, a gdy sytuacja do tego zmusza, potrafią odżywiać się wyłącznie owocami.

Z Kitusiem pod pachą

Lektura „Okrążmy świat raz jeszcze" powinna przynieść niemało materiału porównawczego tym wszystkim, którzy zaczęli wyrywać się z Polski w epoce gierkowskiej także z paroma dolarami w kieszeni, za to z nadzieją, że na saksach zarobią krocie, przywiozą je do kraju itd. itp. Czy zresztą wiele się pod tym względem zmieniło?

Z Perkitnym i Mroczkiewiczem sprawa miała się jednak zgoła inaczej; nie chowali „dutków" po skarpetach, tylko natychmiast je wydawali – na dalsze podróże, bez przerwy inwestując w jedno – siebie samych. Tadeusz i Leon nie silą się na intelektualistów; to – niezależnie od dobrego urodzenia, a w przyszłości tytułów profesorskich – proste, zwyczajne chłopaki, którym los zgotował radosną niespodziankę – wolną ojczyznę. Paradoksalnie to właśnie ich napędza, to skłania do zwiedzenia świata, zobaczenia na własne oczy, jak inni się rządzą, jak pracują, czego można się od nich nauczyć, a w czym nie dorastają nam do pięt. Chcą to wszystko wiedzieć.

A współczesny czytelnik co i rusz otwiera oczy szeroko, dowiadując się, że np. w Szwecji Anno Domini 1926, gdzie Perkitny z Mroczkiewiczem zatrudnili się w fabryce ścieru drzewnego, futra „najbardziej cenne wietrzą się przez noc całą bez niczyjej opieki na płotach", a „robotnik osobiście, bez niczyjej kontroli wpisuje sobie do książeczki liczbę przepracowanych nadgodzin".

W Paryżu po ulicach jeżdżą jeszcze tramwaje, obok dorożek i wysokich fordów, a jest ich już tak dużo, że przejście na drugą stronę jezdni staje się nie lada problemem. Zwłaszcza że nie wynaleziono jeszcze zielonych i czerwonych świateł. A propos, po powrocie do Polski na „dzień dobry" dostaną w Częstochowie mandat za nieużycie klaksonu przed dojazdem do skrzyżowania. Co z tego, że wokół ciemno, a pojazdu żadnego, czuwa za to Pan Władza i poucza: „Na każdym skrzyżowaniu ulic trzeba co najmniej jeden raz zatrąbić!").

Na statku płynącym z Europy do Ameryki Południowej młodzi Polacy zastanawiają się, komu przyznać palmę pierwszeństwa w dziedzinie wrodzonego niechlujstwa: „hiszpańsko-portugalskim Cyganom" czy własnym ziomkom. Ostatecznie szala przechyla się na stronę Romanów, przy czym autor książki przytomnie zauważa: „Sęk tkwi tylko w tym, że na widok brudu, umorusanych dzieci i walących się ruder w Hiszpanii pisze się poemat o »nieprzebranym bogactwie barw hiszpańskiego folkloru«, a na widok naszych kurnych chat i barłogów rozprawę medyczną na temat: »Rozpaczliwe warunki higieniczne na wschodzie Europy«".

Brazylia, do której w końcu lat 20. zeszłego wieku wciąż jeszcze napływały rzesze Polaków, nasuwa naszym podróżnikom porównanie jedynie z zielonym piekłem (sławne „Zielone piekło" Raymonda Mautraisa widnieje w planach wydawcy serii „Podróże retro"). W Argentynie zaś, 31 maja 1928 r., Perkitny w swoim „stepowym pamiętniku" odnotuje lakonicznie: „Dziś kończę dwudziestą szóstą wiosnę życia, a Leon w dniu tak uroczystym przy rąbaniu drewna rozcina sobie nogę siekierą".

W Annamie (Wietnamie) nie udało im się wprawdzie tak szybko znaleźć dobrze płatnej pracy, jak początkowo sądzili, ale w końcu i oni skorzystali na obowiązującym tam podziale kolorowi – biali, który zakłada, że pierwszym płaci się symbolicznie, a drugim wręcz przeciwnie. Tyle że robota czeka tylko na tych pierwszych, co zadziwiająco przypomina stosunki na rynku pracy w Rzeczypospolitej roku 2012.

Po niezliczonych przygodach, przy których awantury arabskie wydają się kaszką z mleczkiem, bohaterowie książki z małpką Kitusiem dotarli w lutym 1930 r. zdezelowanym, pedałowym fordem do Cieszyna, rozwijając następnie fenomenalną prędkość 45 kilometrów na godzinę, by zdążyć na odbywający się tego samego dnia w sławnym Bazarze wielki doroczny bal studentów i absolwentów leśnictwa Uniwersytetu Poznańskiego („Wstęp łącznie z konsumpcją 5 złotych. Strój wieczorowy"). Po skompletowaniu – przy pomocy rodziny – garderoby udali się na bal, gdzie powitały ich gromkie okrzyki: „Niech żyją!", wiwaty i podrzucanie pod sam sufit. Kituś tylko zachował się nieszczególnie, załatwiając się na samym środku Sali Malinowej.

Sukces polskiej motoryzacji

„Podróże retro" Zysku i S-ki przedstawiają klasykę literatury podróżniczej, ale też w zestawieniu tytułów znajdziemy pozycje zaskakujące. Choćby Ryszarda Sługockiego „Od Wisły do Rzeki Perłowej". I tu mamy dwóch obieżyświatów, tyle że udających się w podróż dookoła świata w innym, późniejszym czasie i ze zgoła innych powodów. W gruncie rzeczy na pytanie, dlaczego wybrali się w tę peregrynację, mogliby odpowiedzieć: „Bo akurat wypuszczali".

Jest rok 1957 i resztki popaździernikowej odwilży, która z lekka uchyliła drzwi więzienia oficjalnie nazywającego się Polską Rzeczypospolitą Ludową. Pracownik najpopularniejszej polskiej gazety „Expressu Wieczornego" Ryszard Sługocki wpada na pomysł objechania świata automobilem produkowanym przez Fabrykę Samochodów Osobowych na Żeraniu pod nazwą Warszawa, czyli sowiecką Pobiedą, primo voto przedwojennym Oplem Kapitanem. W samochodzie, jak barwnie (powiedziałbym nawet nadto barwnie) pisał Sługocki, „kable w ciemności świeciły jak choinka, pękał palec rozdzielacza, blokowała się skrzynia biegów, wysiadały hamulce, urywały się koła, z silnika ciekło jak z dziewicy podczas menstruacji", niemniej jednak jeździł. A na tym, jak powiadają klasycy, można już było budować...

Planowany podbój Europy, obu Ameryk i Azji nie udał się, ale już samo to, że podróżnicy dotarli taką Warszawą do Chin i Indii, przez Bałkany, Turcję, Iran, Afganistan, Pakistan, graniczyło z cudem.

Wyprawa Ryszarda Sługockiego i jego towarzysza (panowie tak się poróżnili, że autor nie wymienia nawet nazwiska partnera, określając go jako Z.) rozpoczęta w czerwcu 1957 r. zakończyła się w styczniu roku następnego. Oficjalnie nazwano to zakończeniem pierwszego etapu podróży, choć dla wszystkich zainteresowanych było jasne, że żadnego następnego etapu nie będzie. Bo też i jak miałoby do niego dojść, skoro „specjalni wysłannicy" „Expressu" skazani zostali w jeszcze bratnich wtedy Chinach na trzy lata więzienia za obrazę tego wielkiego narodu, a już zwłaszcza za wszczęcie głodówki po tym, jak bez podania przyczyn zostali aresztowani? Naturalnie międzynarodowy skandal nikomu nie był potrzebny i wyrok został zawieszony, ale w MSZ sprawa stała się głośna.

PRL-owscy „dyplomaci" wybitnie zresztą szkodzili dziennikarskim podróżnikom. A prezentowali się wybornie, generalnie, nie znając żadnych języków z polskim włącznie i posługując się np., jak konsul w Rangunie, pewnie niezwykle przydatną w kontaktach międzynarodowych „śląsko-niemiecką gwarą górniczą". Z kolei pierwszy radca naszej ambasady w Budapeszcie szczycił się, że „z temy skurwysynamy imperialistamy nawet o pogodzie nie gadam".

Gdzie się nasi podróżnicy nie ruszyli, wszędzie borykali się – poza permanentną niesprawnością pojazdu – z brakiem pieniędzy i problemami wizowymi. Trzeba pamiętać, że wówczas wiele krajów, jak np. Grecja, obywatelom państw komunistycznych z zasady nie udzielało wiz.

Sługockiemu nie brakowało powodów do zdziwień. Już w Salzburgu – wspominał – „wszyscy Austriacy deklarowali się nam jako antyhitlerowcy i ofiary napaści Niemiec na ich piękny kraj. Dziwiłem się więc, że nikogo takiego nie spotkałem podczas wojny w okupowanej Polsce. Nadziewałem się wówczas wyłącznie na Austriaków w mundurach Wehrmachtu albo SS, którzy chcieli mnie zabić". Im jechali dalej, tym było ciekawiej. Na M/S „Santhi", którym płynęli z Kalkuty do Rangunu, spotkali urodzonego na Cejlonie Niemca, który choć nigdy nie był w Europie, wykazywał głęboką znajomość zagadnień politycznych. „Wielbił Hitlera, uważał, że Żydzi zasłużyli na swój los, nie uznawał granicy na Odrze i Nysie oraz twierdził, że Niemcom stała się krzywda". W Kabulu od wiceministra kultury i propagandy dowiedzieli się, że to Afganistan jest źródłem wszelkiej ludzkiej cywilizacji i kultury. Jego zdaniem z afgańskich stron pochodzili i Chrystus, i Mahomet, egipskie piramidy odwzorowują szczyty Hindukuszu, a Ariowie wywędrowali z tych ziem, roznosząc geniusz twórczy na Wschód – do Chin i Indii oraz na zachód – do Europy, która była pusta, dzika i z rzadka zaludniona przez potomków neandertalczyków.

Warszawy reklamować nie musieli. W Iranie wszyscy jeszcze mieli świeżo w pamięci kontrakt stulecia, gdy ze stolicy Polski przetransportowano do Teheranu tysiąc takich pojazdów mających służyć jako taksówki. Po kilku dniach tłumy taksówkarzy wyległy na ulice, złorzecząc i przeklinając polskich kontrahentów, którzy „zapomnieli" o serwisie i częściach zamiennych. Ale oczywiście po powrocie w „Expressie Wieczornym" ukazał się artykuł, którego tytuł mówił już wszystko: „Inżynierowie i mechanicy FSO potwierdzają sukces polskiego samochodu". Jeszcze by nie!

Partner Sługockiego zajął się ponoć po tej podróży bardziej intratną hodowlą nutrii i norek, on sam zaś napisał książkę i... schował ją na samo dno szuflady. Ukazała się dopiero teraz.

Zgubny dar Europy

PRL-owskie retro, choć pod wieloma względami zajmujące, nie wytrzymuje konkurencji z relacjami sprzed ponad 100 lat, jak to się ma w przypadku absolutnej klasyki gatunku – „Notatek myśliwskich z Afryki" Józefa hr. Potockiego, opowiadających o jego wyprawie łowieckiej do Somailandu w końcu XIX stulecia (pierwsze wydanie książki, zilustrowane tak jak teraz przez Piotra Stachiewicza, ukazało się w 1897 r.).

Ta część Somalii w czasach, gdy odwiedził ją Potocki, była protektoratem brytyjskim, a w swojej południowej części znalazła się w strefie interesów włoskich. O rządach brytyjskich autor wyraża się w zasadzie z uznaniem, o tych drugich przeciwnie. Akcentuje fakt, że „gdy panami Berbery, a więc i wybrzeża z miastami portowymi Seylac i Bullaxaar, stali się Anglicy, przyszło za nimi to, co zawsze i wszędzie towarzyszy angielskiemu berłu, tj. porządek i energia w sprawowaniu władzy, poszanowanie jej i bezwarunkowa supremacja białego człowieka". I co z punktu widzenia hrabiego Potockiego najważniejsze: „jednocześnie z rządem angielskim zjawili się angielscy sportsmeni". Bynajmniej nie chodzi o graczy w polo czy krykieta, biegaczy na jedną milę czy wioślarzy, lecz takich jak on podróżników, badaczy flory i fauny, a nade wszystko myśliwych.

W swoją wyprawę łowiecką do Somailandu Józef hr. Potocki, wsławiony wcześniejszą eskapadą na Cejlon, zabrał ze sobą dwóch innych polskich „sportsmenów", oczywiście również arystokratów, hrabiów Jana Grudzińskiego i Tomasza Zamoyskiego. Wspólnie polowali na lwy, nosorożce i bawoły. Refleksje Potockiego dotyczą na szczęście również życia miejscowej ludności, ich zajęć, stosunku do obcych, wierzeń. Zwraca tu uwagę cytowana przez autora opinia, że „z dobrego muzułmanina będzie zły chrześcijan", wygłoszona w kontekście działań misji katolickiej zakonu kapucynów, poświęcającej się „żmudnemu, a może i niewdzięcznemu zadaniu nauczania dzieci somalijskich". Nauczania, a nie nawracania, co Potocki podkreśla z uznaniem, widząc w Somalijczykach gorliwych wyznawców islamu. „Wykonują święcie nakazane praktyki i przestrzegają surowo przypisanych form, choć niewiele rozumieją z języka, w którym odmawiają Koran; religia jest dla nich opoką, której żadna naleciałość z Zachodu naruszyć nie zdoła, tarczą, która ich chroni od wielu złych skutków rzekomej cywilizacji, jak na przykład od napojów alkoholowych, których boją się jak ognia, a które innym ludom Afryki w zgubnym podarku przyniosła Europa".

W Somailandzie nasi podróżnicy przebywali trzy miesiące. Do domu wracali – jak pisał Potocki – „z radością i zadowoleniem, że wieziemy bogate łupy łowieckie i spory zasób ciekawych wspomnień". Następnie „sportsman" wylicza: siedem lwów, trzy słonie, osiem nosorożców, pięć lampartów i 170 sztuk antylop oraz drobniejszej zwierzyny. Królem polowania został Zamoyski, jemu tez przypadła lwia część łupów.

Oryginał to oryginał

Wśród książek opatrzonych logo „Podróży retro" znalazła się jeszcze „Huculszczyzna", jednak powstała obecnie, napisana przez poznańskiego historyka, antropologa i dziennikarza Michała Kruszonę.

A co oryginał, to oryginał, o czym przekonują znów „Podróże do Polski" Jarosława Iwaszkiewicza, które zalecałbym jako obowiązkową odtrutkę na, skądinąd pożyteczne, oleodruki Sandomierza pokazywane co tydzień w telewizji jako odcinki serialu „Ojciec Mateusz".

A tak pięknie jak Iwaszkiewicz o Sandomierzu, prawdziwej perle polskich miast, nie pisał nikt i nigdy.

O reszcie książek wydanych w serii już w telelegraficznym skrócie. Jeszcze jedna pozycja polska, już ostatnia, to „W stronę Pysznej", rzecz o pionierskich latach taternictwa, polskiego narciarstwa, pogotowia tatrzańskiego ożywających pełnym blaskiem pod piórem Stanisława Zielińskiego.

Jeśli chodzi o literaturę obcą obecną w „Podróżach retro", to prezentuje ona przede wszystkim wyprawy na Daleki Wschód. A są to tytuły wręcz kanoniczne, jak dwie książki etnografa i oficera Władimira K. Arsenjewa: „W Ussuryjskim Kraju" i „Dersu Uzała". O tym ostatnim, niezwykłym przyjacielu autora, leśnym człowieku z ludu Nanajów, sławny japoński reżyser Akira Kurosawa nakręcił w 1975 r. głośny, nagrodzony Oscarem film.

Kolejna niewymagająca specjalnej rekomendacji pozycja cyklu to „Mistycy i magowie Tybetu" Alexandry David-Neel, pierwszej Europejki, przed którą na początku XX w. uchyliły się w Tybecie miejsca zamknięte dotąd dla cudzoziemców. Podróżniczka ta osiągnęła godność lamy, stając się wybitną znawczynią filozofii buddyjskiej.

Wreszcie na zakończenie przeglądu tego kanonicznego zestawu „Podróży retro" zostawiłem „Wyprawę do Chiwy" Fredericka Burnaby'ego – brytyjskiego oficera, który w 1875 r. wysłany został z tajną wojskową misją do Azji Środkowej, docierając do zamkniętego przez Rosjan dla obcokrajowców miasta Chiwy. Jaka tajemnica skrywała się za jego murami? Sięgnijcie, państwo, po książkę. Rozkoszna lektura.

Współczesne książki podróżnicze to albo literacka odmiana przewodników turystycznych, albo eseistyka ubrana w szaty podróżne. Podróżnicze tytuły sprzed... dziestu lat zestarzały się jak żadne inne, czego dowiodła klęska reanimacji niezwykle popularnej w latach 60. zeszłego wieku serii Iskier „Naokoło świata". Bronią się za to – i to jak! – wyprawy z myszką sprzed stu i więcej lat. W świat, którego nie ma. Taką właśnie serię wydawniczą, wysmakowaną, atrakcyjną pod względem edytorskim, cykl prawdziwych „Podróży retro" z powodzeniem wprowadziła na nasz rynek księgarski oficyna Zysk i S-ka.

Pozostało 97% artykułu
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Muzeum otwarte - muzeum zamknięte, czyli trudne życie MSN
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Program kulturalny polskiej prezydencji w Radzie UE 2025
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Laury dla laureatek Nobla