W Paryżu po ulicach jeżdżą jeszcze tramwaje, obok dorożek i wysokich fordów, a jest ich już tak dużo, że przejście na drugą stronę jezdni staje się nie lada problemem. Zwłaszcza że nie wynaleziono jeszcze zielonych i czerwonych świateł. A propos, po powrocie do Polski na „dzień dobry" dostaną w Częstochowie mandat za nieużycie klaksonu przed dojazdem do skrzyżowania. Co z tego, że wokół ciemno, a pojazdu żadnego, czuwa za to Pan Władza i poucza: „Na każdym skrzyżowaniu ulic trzeba co najmniej jeden raz zatrąbić!").
Na statku płynącym z Europy do Ameryki Południowej młodzi Polacy zastanawiają się, komu przyznać palmę pierwszeństwa w dziedzinie wrodzonego niechlujstwa: „hiszpańsko-portugalskim Cyganom" czy własnym ziomkom. Ostatecznie szala przechyla się na stronę Romanów, przy czym autor książki przytomnie zauważa: „Sęk tkwi tylko w tym, że na widok brudu, umorusanych dzieci i walących się ruder w Hiszpanii pisze się poemat o »nieprzebranym bogactwie barw hiszpańskiego folkloru«, a na widok naszych kurnych chat i barłogów rozprawę medyczną na temat: »Rozpaczliwe warunki higieniczne na wschodzie Europy«".
Brazylia, do której w końcu lat 20. zeszłego wieku wciąż jeszcze napływały rzesze Polaków, nasuwa naszym podróżnikom porównanie jedynie z zielonym piekłem (sławne „Zielone piekło" Raymonda Mautraisa widnieje w planach wydawcy serii „Podróże retro"). W Argentynie zaś, 31 maja 1928 r., Perkitny w swoim „stepowym pamiętniku" odnotuje lakonicznie: „Dziś kończę dwudziestą szóstą wiosnę życia, a Leon w dniu tak uroczystym przy rąbaniu drewna rozcina sobie nogę siekierą".
W Annamie (Wietnamie) nie udało im się wprawdzie tak szybko znaleźć dobrze płatnej pracy, jak początkowo sądzili, ale w końcu i oni skorzystali na obowiązującym tam podziale kolorowi – biali, który zakłada, że pierwszym płaci się symbolicznie, a drugim wręcz przeciwnie. Tyle że robota czeka tylko na tych pierwszych, co zadziwiająco przypomina stosunki na rynku pracy w Rzeczypospolitej roku 2012.
Po niezliczonych przygodach, przy których awantury arabskie wydają się kaszką z mleczkiem, bohaterowie książki z małpką Kitusiem dotarli w lutym 1930 r. zdezelowanym, pedałowym fordem do Cieszyna, rozwijając następnie fenomenalną prędkość 45 kilometrów na godzinę, by zdążyć na odbywający się tego samego dnia w sławnym Bazarze wielki doroczny bal studentów i absolwentów leśnictwa Uniwersytetu Poznańskiego („Wstęp łącznie z konsumpcją 5 złotych. Strój wieczorowy"). Po skompletowaniu – przy pomocy rodziny – garderoby udali się na bal, gdzie powitały ich gromkie okrzyki: „Niech żyją!", wiwaty i podrzucanie pod sam sufit. Kituś tylko zachował się nieszczególnie, załatwiając się na samym środku Sali Malinowej.
Sukces polskiej motoryzacji
„Podróże retro" Zysku i S-ki przedstawiają klasykę literatury podróżniczej, ale też w zestawieniu tytułów znajdziemy pozycje zaskakujące. Choćby Ryszarda Sługockiego „Od Wisły do Rzeki Perłowej". I tu mamy dwóch obieżyświatów, tyle że udających się w podróż dookoła świata w innym, późniejszym czasie i ze zgoła innych powodów. W gruncie rzeczy na pytanie, dlaczego wybrali się w tę peregrynację, mogliby odpowiedzieć: „Bo akurat wypuszczali".
Jest rok 1957 i resztki popaździernikowej odwilży, która z lekka uchyliła drzwi więzienia oficjalnie nazywającego się Polską Rzeczypospolitą Ludową. Pracownik najpopularniejszej polskiej gazety „Expressu Wieczornego" Ryszard Sługocki wpada na pomysł objechania świata automobilem produkowanym przez Fabrykę Samochodów Osobowych na Żeraniu pod nazwą Warszawa, czyli sowiecką Pobiedą, primo voto przedwojennym Oplem Kapitanem. W samochodzie, jak barwnie (powiedziałbym nawet nadto barwnie) pisał Sługocki, „kable w ciemności świeciły jak choinka, pękał palec rozdzielacza, blokowała się skrzynia biegów, wysiadały hamulce, urywały się koła, z silnika ciekło jak z dziewicy podczas menstruacji", niemniej jednak jeździł. A na tym, jak powiadają klasycy, można już było budować...
Planowany podbój Europy, obu Ameryk i Azji nie udał się, ale już samo to, że podróżnicy dotarli taką Warszawą do Chin i Indii, przez Bałkany, Turcję, Iran, Afganistan, Pakistan, graniczyło z cudem.
Wyprawa Ryszarda Sługockiego i jego towarzysza (panowie tak się poróżnili, że autor nie wymienia nawet nazwiska partnera, określając go jako Z.) rozpoczęta w czerwcu 1957 r. zakończyła się w styczniu roku następnego. Oficjalnie nazwano to zakończeniem pierwszego etapu podróży, choć dla wszystkich zainteresowanych było jasne, że żadnego następnego etapu nie będzie. Bo też i jak miałoby do niego dojść, skoro „specjalni wysłannicy" „Expressu" skazani zostali w jeszcze bratnich wtedy Chinach na trzy lata więzienia za obrazę tego wielkiego narodu, a już zwłaszcza za wszczęcie głodówki po tym, jak bez podania przyczyn zostali aresztowani? Naturalnie międzynarodowy skandal nikomu nie był potrzebny i wyrok został zawieszony, ale w MSZ sprawa stała się głośna.
PRL-owscy „dyplomaci" wybitnie zresztą szkodzili dziennikarskim podróżnikom. A prezentowali się wybornie, generalnie, nie znając żadnych języków z polskim włącznie i posługując się np., jak konsul w Rangunie, pewnie niezwykle przydatną w kontaktach międzynarodowych „śląsko-niemiecką gwarą górniczą". Z kolei pierwszy radca naszej ambasady w Budapeszcie szczycił się, że „z temy skurwysynamy imperialistamy nawet o pogodzie nie gadam".
Gdzie się nasi podróżnicy nie ruszyli, wszędzie borykali się – poza permanentną niesprawnością pojazdu – z brakiem pieniędzy i problemami wizowymi. Trzeba pamiętać, że wówczas wiele krajów, jak np. Grecja, obywatelom państw komunistycznych z zasady nie udzielało wiz.
Sługockiemu nie brakowało powodów do zdziwień. Już w Salzburgu – wspominał – „wszyscy Austriacy deklarowali się nam jako antyhitlerowcy i ofiary napaści Niemiec na ich piękny kraj. Dziwiłem się więc, że nikogo takiego nie spotkałem podczas wojny w okupowanej Polsce. Nadziewałem się wówczas wyłącznie na Austriaków w mundurach Wehrmachtu albo SS, którzy chcieli mnie zabić". Im jechali dalej, tym było ciekawiej. Na M/S „Santhi", którym płynęli z Kalkuty do Rangunu, spotkali urodzonego na Cejlonie Niemca, który choć nigdy nie był w Europie, wykazywał głęboką znajomość zagadnień politycznych. „Wielbił Hitlera, uważał, że Żydzi zasłużyli na swój los, nie uznawał granicy na Odrze i Nysie oraz twierdził, że Niemcom stała się krzywda". W Kabulu od wiceministra kultury i propagandy dowiedzieli się, że to Afganistan jest źródłem wszelkiej ludzkiej cywilizacji i kultury. Jego zdaniem z afgańskich stron pochodzili i Chrystus, i Mahomet, egipskie piramidy odwzorowują szczyty Hindukuszu, a Ariowie wywędrowali z tych ziem, roznosząc geniusz twórczy na Wschód – do Chin i Indii oraz na zachód – do Europy, która była pusta, dzika i z rzadka zaludniona przez potomków neandertalczyków.
Warszawy reklamować nie musieli. W Iranie wszyscy jeszcze mieli świeżo w pamięci kontrakt stulecia, gdy ze stolicy Polski przetransportowano do Teheranu tysiąc takich pojazdów mających służyć jako taksówki. Po kilku dniach tłumy taksówkarzy wyległy na ulice, złorzecząc i przeklinając polskich kontrahentów, którzy „zapomnieli" o serwisie i częściach zamiennych. Ale oczywiście po powrocie w „Expressie Wieczornym" ukazał się artykuł, którego tytuł mówił już wszystko: „Inżynierowie i mechanicy FSO potwierdzają sukces polskiego samochodu". Jeszcze by nie!
Partner Sługockiego zajął się ponoć po tej podróży bardziej intratną hodowlą nutrii i norek, on sam zaś napisał książkę i... schował ją na samo dno szuflady. Ukazała się dopiero teraz.
Zgubny dar Europy
PRL-owskie retro, choć pod wieloma względami zajmujące, nie wytrzymuje konkurencji z relacjami sprzed ponad 100 lat, jak to się ma w przypadku absolutnej klasyki gatunku – „Notatek myśliwskich z Afryki" Józefa hr. Potockiego, opowiadających o jego wyprawie łowieckiej do Somailandu w końcu XIX stulecia (pierwsze wydanie książki, zilustrowane tak jak teraz przez Piotra Stachiewicza, ukazało się w 1897 r.).
Ta część Somalii w czasach, gdy odwiedził ją Potocki, była protektoratem brytyjskim, a w swojej południowej części znalazła się w strefie interesów włoskich. O rządach brytyjskich autor wyraża się w zasadzie z uznaniem, o tych drugich przeciwnie. Akcentuje fakt, że „gdy panami Berbery, a więc i wybrzeża z miastami portowymi Seylac i Bullaxaar, stali się Anglicy, przyszło za nimi to, co zawsze i wszędzie towarzyszy angielskiemu berłu, tj. porządek i energia w sprawowaniu władzy, poszanowanie jej i bezwarunkowa supremacja białego człowieka". I co z punktu widzenia hrabiego Potockiego najważniejsze: „jednocześnie z rządem angielskim zjawili się angielscy sportsmeni". Bynajmniej nie chodzi o graczy w polo czy krykieta, biegaczy na jedną milę czy wioślarzy, lecz takich jak on podróżników, badaczy flory i fauny, a nade wszystko myśliwych.
W swoją wyprawę łowiecką do Somailandu Józef hr. Potocki, wsławiony wcześniejszą eskapadą na Cejlon, zabrał ze sobą dwóch innych polskich „sportsmenów", oczywiście również arystokratów, hrabiów Jana Grudzińskiego i Tomasza Zamoyskiego. Wspólnie polowali na lwy, nosorożce i bawoły. Refleksje Potockiego dotyczą na szczęście również życia miejscowej ludności, ich zajęć, stosunku do obcych, wierzeń. Zwraca tu uwagę cytowana przez autora opinia, że „z dobrego muzułmanina będzie zły chrześcijan", wygłoszona w kontekście działań misji katolickiej zakonu kapucynów, poświęcającej się „żmudnemu, a może i niewdzięcznemu zadaniu nauczania dzieci somalijskich". Nauczania, a nie nawracania, co Potocki podkreśla z uznaniem, widząc w Somalijczykach gorliwych wyznawców islamu. „Wykonują święcie nakazane praktyki i przestrzegają surowo przypisanych form, choć niewiele rozumieją z języka, w którym odmawiają Koran; religia jest dla nich opoką, której żadna naleciałość z Zachodu naruszyć nie zdoła, tarczą, która ich chroni od wielu złych skutków rzekomej cywilizacji, jak na przykład od napojów alkoholowych, których boją się jak ognia, a które innym ludom Afryki w zgubnym podarku przyniosła Europa".
W Somailandzie nasi podróżnicy przebywali trzy miesiące. Do domu wracali – jak pisał Potocki – „z radością i zadowoleniem, że wieziemy bogate łupy łowieckie i spory zasób ciekawych wspomnień". Następnie „sportsman" wylicza: siedem lwów, trzy słonie, osiem nosorożców, pięć lampartów i 170 sztuk antylop oraz drobniejszej zwierzyny. Królem polowania został Zamoyski, jemu tez przypadła lwia część łupów.
Oryginał to oryginał
Wśród książek opatrzonych logo „Podróży retro" znalazła się jeszcze „Huculszczyzna", jednak powstała obecnie, napisana przez poznańskiego historyka, antropologa i dziennikarza Michała Kruszonę.
A co oryginał, to oryginał, o czym przekonują znów „Podróże do Polski" Jarosława Iwaszkiewicza, które zalecałbym jako obowiązkową odtrutkę na, skądinąd pożyteczne, oleodruki Sandomierza pokazywane co tydzień w telewizji jako odcinki serialu „Ojciec Mateusz".
A tak pięknie jak Iwaszkiewicz o Sandomierzu, prawdziwej perle polskich miast, nie pisał nikt i nigdy.
O reszcie książek wydanych w serii już w telelegraficznym skrócie. Jeszcze jedna pozycja polska, już ostatnia, to „W stronę Pysznej", rzecz o pionierskich latach taternictwa, polskiego narciarstwa, pogotowia tatrzańskiego ożywających pełnym blaskiem pod piórem Stanisława Zielińskiego.
Jeśli chodzi o literaturę obcą obecną w „Podróżach retro", to prezentuje ona przede wszystkim wyprawy na Daleki Wschód. A są to tytuły wręcz kanoniczne, jak dwie książki etnografa i oficera Władimira K. Arsenjewa: „W Ussuryjskim Kraju" i „Dersu Uzała". O tym ostatnim, niezwykłym przyjacielu autora, leśnym człowieku z ludu Nanajów, sławny japoński reżyser Akira Kurosawa nakręcił w 1975 r. głośny, nagrodzony Oscarem film.
Kolejna niewymagająca specjalnej rekomendacji pozycja cyklu to „Mistycy i magowie Tybetu" Alexandry David-Neel, pierwszej Europejki, przed którą na początku XX w. uchyliły się w Tybecie miejsca zamknięte dotąd dla cudzoziemców. Podróżniczka ta osiągnęła godność lamy, stając się wybitną znawczynią filozofii buddyjskiej.
Wreszcie na zakończenie przeglądu tego kanonicznego zestawu „Podróży retro" zostawiłem „Wyprawę do Chiwy" Fredericka Burnaby'ego – brytyjskiego oficera, który w 1875 r. wysłany został z tajną wojskową misją do Azji Środkowej, docierając do zamkniętego przez Rosjan dla obcokrajowców miasta Chiwy. Jaka tajemnica skrywała się za jego murami? Sięgnijcie, państwo, po książkę. Rozkoszna lektura.