Gdyby saksofoniście i trębaczowi z Get The Blessing zamienić instrumenty na elektryczne gitary, a na scenę wpuścić wokalistę przynajmniej tak krzykliwego, jak Johnny Rotten, wypadliby bardziej radykalnie i efektowniej niż Sex Pistols.
Era Jazzu zrobiła niespodziankę miłośnikom muzyki synkopowanej prezentując po raz pierwszy w Polsce najbardziej rewolucyjną formację z Wysp Brytyjskich. Pod hasłem „Portishead Jazz" promotor cyklu Dionizy Piątkowski zorganizował koncert, który wprawił w zdumienie miłośników trip-hopu rodem z Bristolu, jak i zwolenników prawdziwego jazzu. Kwartet Get The Bellessing nie grał bowiem w żadnym z tych stylów, ani nie był podobny do niczego, czego słuchaliśmy wcześniej. Najbliżej im do innej grupy brytyjskiej Polar Bear, ale o tym mogli się przekonać tylko ci, którzy słyszeli ich występ w Katowicach na festiwalu Jazzart kilka tygodni temu.
Wyspiarze muszą mieć punk w genach, bo tam nawet jazzmani skłonni są do rewolucyjnych działań. Anarchistyczna idea połączenia surowych brzmień saksofonu, trąbki i rockowej sekcji rytmicznej legła u podstaw stworzenia formacji Get The Blessing już w 2000 r. Założyli ją muzycy współpracujący z trip-hopową grupą Portishead: perkusista Clive Deamer i basista Jim Barr. Dołączyli do nich muzycy sesyjni również współpracujący z Portishead: trębacz Pete Judge i saksofonista Jake McMurchie. Mieli tysiąc pomysłów na chwytliwe melodie, efektowne aranżacje i nie obawiali się ich zaprezentować na scenie, a później nagrać i wydać na płytach.
Już pierwszy album zespołu „All Is Yes" zdobył nagrodę BBC Jazz Awards 2008 dla najlepszej płyty. Kompozycje z tego wydawnictwa zdominowały koncert Ery Jazzu w Palladium. Kto sądził, że muzycy wyjdą na scenę w pomarańczowych, celofanowych torbach na głowie, jak występują na okładce nowej płyty „OC DC" i w teledysku do tytułowego utworu, mógł być zawiedziony. Czterech gentelmanów w garniturach nie wyglądało na anarchistów ani na piratów. Szybko okazało się, że znają swój fach doskonale. Atomowe uderzenie pałek Clive'a Deamera, który wyraźnie spieszył się na koncert Radiohead, z którym to zespołem także współpracuje, napędzało zespół z siłą większą niż para legendarną lokomotywę „Rakieta" George'a Stephensona na linii Machester - Liverpool. Wtórowały mu energetyczne pomruki basu Jima Barra, który nie jest wirtuozem na miarę Marcusa Millera czy Stanleya Clarke'a, ale potrafił wydobywać z instrumentu zaskakujące i tajemnicze dźwięki.
Trąbka Pete'a Judge'a i saksofon Jake'a McMurchiego grały raz unisono to znów osobno wspomagane przez baterię elektronicznych przystawek. Dzięki nim McMurchie uczynił z saksofonowych fraz perkusyjne tło, a Judge szedł w ślady to Milesa Davisa z płyty „Agharta" to znów Nilsa Petera Molvaera z albumu „Khmer". Kiedy równocześnie wdmuchiwali powietrze w swoje instrumenty tworzyli brzmienie przetaczające się po Palladium jak letnia burza.