I miałaś projekt!
– Zaczęłam z tym chodzić. Po galeriach, najpierw do Rastra, później Zachęty, trafiłam do „Gazety Wyborczej". W Zamku Ujazdowskim powiedzieli mi, że nie mają pieniędzy, ale mogą mnie wesprzeć. I rzeczywiście, udzielali się mocno przez pierwsze lata, to była prawdziwa pomoc. Trafiłam w końcu do miasta, to była końcówka koalicji SLD-UP. Był tam bardzo kulturalny pan, nazywał się Ryszard Mikliński, wiceprezydent. Zawsze rozparty w wygodnym fotelu, słuchał jazzu. Bardzo miły klimat. Mówi mi: „Niech będzie cały Nowy Świat". A ja na to: „Ale ja chciałam Aleje Jerozolimskie". On: „To się okaże". Oczywiście okazało się, że nie mają pieniędzy, ale pomogą mi. Deklarowali, że nie mają z moim projektem żadnego problemu. I wtedy pomyślałam, że coś nie gra, jest za prosto. I rzeczywiście, za moment ówczesna koalicja polityczna straciła władzę. Zdążyli jednak wydać mi wszystkie potrzebne dokumenty.
Wyglądało więc na to, że tej sytuacji nie da się już odwrócić, że trzeba w nią brnąć dalej. Rozumiem, że myślałaś już wtedy tylko o jednej palmie?
– Tak, o jednej. W przeciwnym razie stawiałabym te palmy pewnie do dziś! Rozważaliśmy jeszcze inne miejsca, np. wejście do metra Centrum. Tam jednak palma miałaby charakter bardziej lunaparkowy, z reklamami, ludźmi grającymi na krzesłach etc. Poszłam jeszcze do biblioteki na Koszykowej i to był następny wstrząs!
Czego się tam dowiedziałaś?
– Dowiedziałam się, skąd wzięła się nazwa Aleje Jerozolimskie. O tym, że na wysokości Okopowej i Towarowej znajdowała się Nowa Jerozolima.
Wiedza o pochodzeniu nazwy tego miejsca przyszła więc później. Znowu perfekcyjnie zadziałały twoje intuicje...
– W słowach jest wszystko. Język przechowuje całą pamięć. Ta nazwa też nie mogła być niewinna. Pamiętam, że spociłam się, czytając historię, której nieświadomie dotknęłam. A jest to historia na wskroś polska, pełna żółci. Choć szczęśliwie tym razem bez rozlewu krwi. Historia jest prosta, soczysta. Arystokrata August Sułkowski założył osadę jako miejsce pracy i handlu dla Żydów. Oczywiście ciężko pracowali, więc miejsce to zaczęło świetnie prosperować. Polscy kupcy wściekli się, pozazdrościli finansowego sukcesu i pozwali Sułkowskiego. Wygrali, więc domy zostały rozebrane, a Żydzi rozpędzeni na wszystkie strony świata. Taka mała polska niegodziwość. Po odkryciu tej historii już naprawdę wiedziałam, że nie ma odwrotu. To już była przede wszystkim kwestia pieniędzy.
Jak udało ci się je pozyskać?
– Pomógł mi przyjaciel biznesmen, Niemiec, który znał wszystkich ważnych dyrektorów firm w Polsce. Anda Rottenberg udostępniła mi swoje konto. Palmę postawiły tak naprawdę niemieckie firmy: Bayer, Tui oraz norweska Delecta. Oczywiście wszyscy byli później wściekli, bo palmy nie dało się w żaden sposób komercyjnie zutylizować. Chyba najbardziej niepocieszone było Tui jako biuro podróży, które miało reklamować swoje usługi za pomocą czegoś, co – jak pisano w Internecie – wyglądało jak „zwecowana szczotka do kibla". Zostałam nawet wezwana na dywanik do gabinetu dyrektorskiego i musiałam wysłuchać wiele gorzkich słów. Kiedy już postawiliśmy palmę, okazało się, że architekt zapomniał doliczyć VAT. Nie stać nas było na demontaż, nie było już odwrotu!
Palma nie miała więc zostać w Warszawie na dłużej?
– Nie, planowaliśmy, że będzie stać na rondzie tylko przez rok. To, że palma wciąż tu jest, było efektem serii wypadków. W przeciwnym razie już dawno bym ją grzecznie zdemontowała. Zresztą mieliśmy potworne długi. Pełna partyzantka.
Miałaś także inne problemy, związane z samą produkcją palmy.
– Nasza technologiczna gehenna zaczęła się od tego, że nie dostarczono nam liści na czas. Problem z liśćmi jest taki, że one zawsze wyglądają źle.
Palma powstała w Stanach Zjednoczonych. Dlaczego tam?
– Wybrałam tę firmę, bo mój dziadek był hazardzistą, a ona miała swoją siedzibę w Las Vegas. Produkowano palmy pod granicą z Meksykiem. Dwóch Meksykanów pracowało nad drzewem w jakimś hangarze. Wszystko zrobili świetnie. Ale nie zrobili liści. Od tego zaczęły się prawdziwe kłopoty. To była skomplikowana praca, w Polsce na rondo podjeżdżała co godzinę inna firma – od rusztowania, betonu, rury PCV, kołnierza etc. 12 różnych firm, bardzo precyzyjny grafik. Niektóre rzeczy trzeba było robić w nocy między 3 i 4, kiedy nie jeżdżą tramwaje. Całe noce spędzaliśmy na rondzie. Nadszedł moment, kiedy pień już stał, czekały ekipy telewizyjne, a liści wciąż nie było. To było jak z „Misia". W międzyczasie ruszyła ogromna maszyna medialna. Dziennikarze czekali, a my po całym świecie szukaliśmy liści do palmy.
Co się stało z Meksykanami?
– To był jakiś tajemniczy problem. Właścicielka firmy była poważnie chora. Informowała nas z detalami, jakie właśnie zażywa leki, ale o liściach nie było mowy. Coraz bardziej niejasne e-maile doprowadzały nas do szału. Wreszcie daliśmy spokój i znalazłam producenta we Francji, który robił piękne naturalne liście. To były prawdziwe liście palmy, konserwowane gliceryną. Wyglądały jak żywa roślina, ale były bardzo delikatne. I za krótkie. O metr! Dlatego też palma na początku nazwana została „pietruszką". Wyglądała strasznie.
Nie byłaś wierna czystości gatunkowej palmy? Liście mogły być jakiekolwiek?
– Palma to mutant. Według pierwszej wizualizacji to jest palma daktylowa z liśćmi palmy kokosowej. Chcieliśmy stworzyć drzewo, które czyta się po prostu jako palmę. Nie konkretny gatunek, ale taką zbitkę wyobrażeń. Taką, którą narysuje każde dziecko. Palma, która czaruje. To się nie udało.
Udało ci się jednak zawiązać sojusz różnych ludzi, którzy zaczęli się palmą opiekować.
– Nie mieliśmy pieniędzy na nic. Na rusztowania, na podnośnik, na nic. Masz coś, co ma 15 m. Nie jesteś w stanie wejść na górę, żeby coś poprawić. Widzisz, jak wiatr i śnieg niszczą palmę na twoich oczach. Był środek zimy. Zaczęłam chorować ze zmartwienia. Liście wypadały. Trzeba je było zabierać do Zamku Ujazdowskiego. Dostawałam SMS-y. Znowu czerwony alarm, liść pod palmą! Wędrowałam z Pragi na rondo, z ronda do Zamku z liściem. I wtedy nagle przyszły nowe liście, te z Meksyku. Były... obrzydliwe! Skonstruowane zostały na drutach zbrojeniowych. Jak zawiał wiatr, to odkształcenie zostawało na zawsze. A jak spadały, to na policjantów. Żarty się skończyły. Palma zagrażała ludzkiemu życiu. W ciągu pierwszego roku trzy razy wymienialiśmy liście. Bez przerwy tkwiliśmy na rusztowaniu. Poznałam wtedy Żwirka, który był moim sąsiadem, drzwi w drzwi. Zapytał: To ty postawiłaś tę palmę?". Mówię, że tak, ale że mam z nią same kłopoty. Żwirek był wtedy buddystą, powiedział „OK" i zaczął ze mną pracować. I pracuje do dziś. W tym samym, partyzanckim stylu.
Jak wyglądały wtedy twoje relacje z instytucjami sztuki?
– Do dziś nie mogę wybaczyć instytucjom, że nikt nie wyciągnął do mnie do ręki: „Słuchaj, wygląda to strasznie, zróbmy coś razem. W końcu to środek miasta, miliony ludzi to oglądają". Nie było nikogo oprócz Andy, która mi pomagała, jak mogła. To było jednak nieustanne pasmo cierpień! Około 2005 r. pomyślałam, że wszyscy już wiedzą, że na rondzie stoi palma, wiedzą też, po co ona tam jest. Trzeba ją więc rozebrać. Zostawić tylko pień. Tak zrobiliśmy. Na pniu zawisł baner „Palma czeka na umowę". Zniknął tego samego wieczoru.
Kiedy nastąpił przełom, jeśli chodzi o zrozumienie twoich intencji?
– Kiedy w sprawę zaangażowali się aktywiści. Kaśka Szustow i inni. Zadzwonili, że mam się nie martwić, że zbiorą pieniądze na palmę. Zrobili fajną akcję plażową, w środku zimy. Kostiumy kąpielowe na kożuch. No i świadomość polityczna. Ulżyło mi. Pomyślałam, że o to właśnie chodziło. Ktoś mnie zrozumiał.
Chciałaś także zalegalizować palmę, oddając ją po prostu miastu.
– Tak, już w grudniu 2003 r., wiedząc, że nie mamy pieniędzy na demontaż, postanowiliśmy oddać palmę prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu. Napisaliśmy piękny list, że palma stała się integralną częścią Alej Jerozolimskich. Myślę, że ten list nie został nawet przekazany Kaczyńskiemu. Z tego, co do mnie docierało, on szczerze nienawidził tego drzewa. Skoro nikt nie odpowiedział na nasz list, wysłaliśmy drugi – z prośbą o pomoc przy demontażu. Także bez odpowiedzi. Reszta potoczyła się siłą bezwładu.
Pojawili się kolejni sojusznicy palmy...
– Powstał np. KOP – Komitet Obrony Palmy. Mariusz Szczygieł i Agnieszka Kowalska napisali tekst. Długi, piękny esej w „Dużym Formacie", napisany jak sztuka teatralna. Wtedy poczułam, że mogę się uczyć także od dziennikarzy, którzy wytłumaczą mi, co w ogóle palma znaczy.
Palma zaczęła równocześnie dojrzewać i krzepnąć politycznie.
– Jej matka też! Myślę, że w pewnym momencie Kaczyński zdał sobie sprawę, że nie wygra z tym drzewem. Opiekę nad palmą objęło Miejskie Przedsiębiorstwo Robót Ogrodniczych. Był to najbardziej skąpy sponsor, jakiego można było sobie wyobrazić. Udało nam się jednak kupić wtedy tanie chińskie liście, uzbroiliśmy je włóknem szklanym i pomalowaliśmy żywicą. Ale to była gloria! Siła była już wtedy po naszej stronie. To był 2006 r. Rok później zaangażowała się Giełda Papierów Wartościowych, która sfinansowała remont palmy – takiej, jaką znamy dziś. Zaczęły się długie lata negocjacji z miastem, ale już bez rusztowań. Wtedy też rozpoczęły się wszystkie oddolne akcje pod palmą, od Greenpeace po śluby i tańce samby. Ukoronowaniem tych wydarzeń było umieszczenie na palmie kefii [arafatka, palestyńska chusta – przyp. red.] w 2011 r. Do głosu doszło pokolenie, które jest doskonale świadome polityczne. Prawie 10 lat wcześniej starsze panie komentowały, że to żydowskie aleje, więc Żydzi sobie palmę postawili. A tu akcja z zupełnie innego porządku, inna świadomość – piękna blondynka na palmie zawieszająca kefiję jako protest przeciwko wizycie polskiego rządu w Jerozolimie. Wiele rzeczy stało się z nami w międzyczasie: z Polską, z zakreśleniem horyzontów politycznych.
Czy są granice zawłaszczenia palmy? Wyobraź sobie sytuację, że używa jej grupa osób reprezentujących poglądy, z którymi nie chcesz się utożsamiać – ksenofobię czy nacjonalizm.
– Zawsze dręczy mnie to pytanie. Pomyślałam jednak, że prawica boi się palmy nie dlatego, że palma jest nieokreślonym, egzotycznym obiektem, ale dlatego że palma jest naładowana poczuciem humoru. I to ratuje ten projekt.
No tak, palma nie jest nawet czysta gatunkowo! Ale mówiąc poważnie, palma jest skutecznym narzędziem. Można miotać nią postulaty jak z procy. Jest rozpoznawalna, ma już duże, oddane grono przyjaciół z różnych środowisk. Zastanówmy się więc, co można zrobić, żeby ta – jak to określiłaś na początku naszej rozmowy – bezczelna dziewczyna nie musiała wyjeżdżać z Warszawy?
– Niedzielny marsz z liśćmi to bardzo ważny krok. Wpisaliśmy palmę w zupełnie inny obieg wydarzeń. Możemy naprawdę zacząć rozmawiać o jej przyszłości. Jeszcze rok temu usłyszałam od urzędnika, że palma to jest mój prywatny problem. A to przecież jest jedna przestrzeń, wszyscy z niej korzystamy!
Jaki jest więc plan?
– Nie należy palmy sprzedawać miastu, nie może też trafić do żadnej prywatnej kolekcji. Musi być w rękach publicznej instytucji. Musi mieć kuratora. Jest także grupa osób, która powinna być co jakiś czas opłacona za prace techniczne przy palmie. Dobrze byłoby dysponować dodatkowym budżetem na porządne warsztaty i różne akcje wokół palmy. Trzeba wspomóc aktywistów, którzy latami za darmo wspierali ten projekt. Myślałam też o wytyczeniu przejścia dla pieszych – tak, żeby do palmy można było bezpiecznie dojść. A przede wszystkim palma powinna być wspólna. Jeśli ktoś chce jej użyć, niech używa. Chcesz postawić mównicę? Zaprojektuj ją, powiedz, jak długo chcesz jej używać. Ktoś chce postawić ołtarz na Boże Ciało? Proszę bardzo! Neon „Pozdrowienia z Alej Jerozolimskich"? Oczywiście. Na tym powinna polegać kultura w mieście. Powinna rozrastać się jak roślina.
Czy teraz, kiedy mieszkasz w Londynie, udało ci się nabrać dystansu do palmy?
– Nie. Ale już nie budzę się rano zlana potem z myślą, co się z nią dzieje. To wszystko jest jak opieka nad jakimś bardzo delikatnym, szalenie czułym organizmem. Dzisiaj to poczułam, widząc małą, zaangażowaną grupkę ludzi niosącą liście. Pozostają nam tylko upór i cierpliwość.
Sebastian Cichocki jest zastępcą dyrektora Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie.