Palmtyzantka miejska

– Prawica boi się palmy nie dlatego, że jest ona nieokreślonym, egzotycznym obiektem, ale dlatego, że palma jest naładowana poczuciem humoru – mówi artystka Joanna Rajkowska Sebastianowi Cichockiemu. Rozmawiali w dniu, w którym Liściochód uroczyście przywrócił warszawskiej palmie liście utracone na Euro 2012

Publikacja: 15.09.2012 01:10

Palmtyzantka miejska

Foto: Przekrój, Małgorzata Gurowska Małgorzata Gurowska

Red

Wywiad z tygodnika "Przekrój"

Palma skończy w tym roku 10 lat. Zaczęliśmy myśleć o niej trochę jak o osobie. Jaka to jest osoba?

– Zawsze myślałam o niej jak o bezczelnej dziewczynie. Zjawia się znikąd. Bez rodowodu. Źle urodzona. Nie wiadomo skąd. Pewnie z jakiejś prowincji. Jest bezczelna, tupie nogami. Żąda uwagi. Rozpycha się, walczy o swoje miejsce.

Jak na swój wiek szybko dojrzała też politycznie...

– A ja z nią. Byłam całkowicie nieświadoma. Kiedy stawiałam w 2002 r. palmę, nie wiedziałam nawet, że istnieje coś takiego jak projekt publiczny.

Mało kto wiedział. Mieliśmy wyrywkową wiedzę o tradycji sztuki w przestrzeni publicznej, o jej potencjale, ale też o ryzyku, które podejmuje artysta, wchodząc w miasto.

– Długo się zastanawiałam, jak to w ogóle nazwać. Co to jest: rzeźba, instalacja? I odkryłam: „O, jest coś takiego!". To się nazywa sztuka publiczna.

No tak, w Polsce nie mieliśmy do czego się odnieść. Myślę o skali tego projektu, jego brawurze. Trudno wpisać palmę w jakąś konkretną tradycję. O tym, co zdziałać może sztuka w przestrzeni publicznej, zaczęliśmy dyskutować dopiero na początku XXI w., kiedy Paweł Althamer zrealizował z sąsiadami „Bródno 2000" i gdy palma stanęła na rondzie de Gaulle'a. Dyskusja w przypadku projektu Althamera miała inny charakter. Media przyjęły, że sztuka poza przestrzenią galerii to jakaś nowa forma pracy socjalnej, i przestały doszukiwać się jakichś ukrytych intencji artysty. W przypadku palmy zaczęły się jednak prawdziwe kłopoty. Nie było jasne, czy jako artystka chcesz zrobić dobry uczynek, czy też spełniasz swój kaprys.

– To jest nie tylko polska specyfika. Teraz pracuję dużo w Anglii. Tam też trudno wyjść z takiego artystycznego „getta dobrych uczynków". Gdy robisz w mieście coś nieoczywistego, narażasz się na natychmiastowe skasowanie projektu. Wszyscy boją się konsekwencji. Myślę, że sytuacja w Polsce jest nawet łatwiejsza. Ratuje nas XIX-wieczne myślenie o artyście jako o specjalnej figurze – kimś, kto posiadł specjalne moce, kto odczynia klątwy, zdejmuje uroki...

Artysta wyposażony w trzecie oko widzi więcej niż zwykli śmiertelnicy i może wskazać im drogę... To bardzo romantyczna wizja!

– Zaczęłam myśleć z szacunkiem o tej tradycji, bo to jest tak naprawdę furtka dla nas! Ludzie to rozumieją, akceptują. Odkryłam to, robiąc projekt „Artystka do wynajęcia" w Berlinie. Wszystkie zlecenia były bardzo utylitarne – zrób to, posprzątaj tamto. Tylko jeden chłopak poprosił mnie o zrobienie czegoś z drzwiami w swoim mieszkaniu, z którymi miał bardzo złe wspomnienia. A kiedy trafiłam z tym samym projektem do Łodzi, naprawdę się zaczęło. Odczynianie uroków w czterech rogach pokoju, egzorcyzmy, wyganianie duchów z podejrzanych pomieszczeń. Dlaczego nie wykorzystać tej wiary w dialogu ze społeczeństwem? My, artyści, robimy coś, czym nie zajmują się architekci ani pracownicy socjalni, psychologowie, socjologowie czy tzw. facilitatorzy. Jesteśmy grupą do zadań specjalnych.

To wyobrażenie o roli artysty ma oczywiście dwie strony. Z jednej to ktoś, kto ułatwia, naprawia, a przy okazji przegania upiory. A z drugiej – ktoś wyjęty spod prawa, kto może rzucić klątwę, nieodpowiedzialnie wystąpić przeciwko swojej własnej społeczności.

– Czasami należy jednoczyć, kiedy indziej dzielić. Dzielić po to, aby odkryć, gdzie przebiegają linie podziałów, gdzie i dlaczego się zgadzamy. Przy moich projektach to bardzo klarownie wychodzi na wierzch. Przy czym te linie podziału zmieniają się w bardzo interesujący sposób. Dobre uczynki dobrymi uczynkami, w praktyce granica jest bardzo śliska. Oczywiście nie chciałabym robić projektów, które w łopatologiczny, jałowy sposób diagnozują sytuację: „O, zobaczcie, tak właśnie jest". Jeśli nie uruchamiamy za pomocą sztuki maszyny, która zaczyna działać sama, bez naszej pomocy, to nie jest dla mnie w ogóle interesujące. Kiedy sytuacja staje się niepewna i nieprzewidywalna, zaczynam się tym fascynować.

Kiedy w centrum Warszawy postawiłaś palmę, zwykli mieszkańcy, dziennikarze, urzędnicy zaczęli sobie zadawać pytania, które przez ostatnie trzy dekady spędzały sen z powiek krytykom sztuki i artystom w Ameryce Północnej czy Europie Zachodniej. Kto posiada dzieło sztuki, które znajduje się w przestrzeni wspólnej? Kto może decydować o jego wartości? Czy mieszkańcy mogą uznać, że dane dzieło im się nie podoba, i żądać jego usunięcia? Czy o sztuce w przestrzeni publicznej powinni decydować eksperci, czy przypadkowi przechodnie? Jak myślisz, jak media poradziły sobie z tą przyspieszoną lekcją sztuki publicznej?

– Media wykonały ogromną pracę, ale nie stało się to od razu. Przełom nastąpił około 2005 r. Ale instytucje artystyczne zostały w tyle. Pamiętam kompletne niezrozumienie. Nawet ze strony przyjaciół – artystów i kuratorów. Wszyscy zgodnie uważali to za eksces, chęć zaistnienia w jakiejś przestrzeni za wszelką cenę. Świat sztuki był bardzo oporny. A przecież to stamtąd idzie komunikat: „To jest ważne, zwróćcie na to uwagę, to ma wartość!". Media miały ułatwione zadanie...

Właśnie dlatego, że palma wysyła prosty komunikat, jest jak łatwo rozpoznawalny piktogram, hołduje kiczowatym tęsknotom. Trudno uznać ją za element całkowicie obcy, każdy wie, co to jest palma, marzy o egzotycznych podróżach. Media tego pozytywnego, przaśnego potencjału palmy nie chciały dostrzec. A nasze środowisko nie mogło pojąć, dlaczego sztuczne drzewo miałoby wysyłać jakiś krytyczny komunikat, np. wobec urzędników czy Kościoła. Gdyby było przeciwko czemuś, od razu byłoby łatwiej się za nim opowiedzieć.

– To, co było barierą dla ludzi ze świata sztuki, było zaproszeniem dla całej reszty.

No tak, palma nie wystartowała opakowana w ukochany przez nas teoretyczny dyskurs. Pamiętam, że sam kręciłem na początku nosem: „Palma? Na rondzie? Tak po prostu?".

– Nie było kuratora projektu...

Może to i lepiej. Rozpoczęłaś od poziomu zero. Palma zaczynała sama obrastać znaczeniami.

– Nie do końca. Ja uparcie forsowałam swoją opowieść: druga Intifada, podróż do Izraela...

Teraz kiedy widzę palmę, myślę o pielęgniarkach szturmujących Warszawę, przemarszach górników, LGTB, Krytyce Politycznej, mniejszości afrykańskiej. Moja pamięć nie sięga dalej niż w okolice 2007 r.

– I to jest cudowne.

Ale co się stało z korzeniami tego projektu? Z twoją podróżą do Izraela?

– Wiesz, tak działa pamięć. Pojawia się nowy naskórek, stare warstwy znikają. Ale jest ten korzeń. Pojawia się uparcie, kiedy słucham, co o palmie opowiadają przewodnicy wycieczek. To zawsze sięga do genezy nazwy Aleje Jerozolimskie.

Dobrze. A więc cofnijmy się do 2001 r. Jak to było?

– Byłam wtedy w emocjonalnym potrzasku. Czułam, że muszę gdzieś wyjechać na dłużej. Zaczęłam się przyjaźnić z Arturem Żmijewskim. No i Artur powiedział: „Lećmy do Izraela!". Zarobiłam wtedy jakieś zaskakująco duże pieniądze na puszkach z napojami (projekt „Satysfakcja gwarantowana", w napojach znajdowało się DNA artystki – przyp. S.C.), które sprzedawałam na targach sztuki w Szwecji. Artur zebrał pieniądze na nowy film, które postanowił roztrwonić na podróż. Wszystko złożyło się idealnie. Pojechaliśmy.

Izrael to był wstrząs. Nie chciałam tam nic robić, tylko patrzeć, wyjechałam tam na wakacyjnym luzie, zupełnie bez planu. A tam trwał ostrzał Betlejem, zewsząd dochodziły odgłosy wybuchów. Mieszkaliśmy w Faisalu, dysydenckim hoteliku w Jerozolimie. Zatrzymywali się tam głównie dziennikarze nastawieni propalestyńsko. My byliśmy wtedy kompletnie nieświadomi politycznie. Pamiętam zapach potu, było strasznie brudno, gryzły nas pchły. Było takie napięcie w powietrzu, że nakrywałam się w nocy kocem i wybuchałam płaczem. Spędziliśmy sporo czasu w Jerozolimie, ale w końcu wynajęliśmy samochód i zjeździliśmy Izrael. Miałam wrażenie, które pewnie odczuwa większość z nas, podróżujących do Izraela – nie dzieli nas nic, a jednocześnie dzieli nas absolutnie wszystko. Z drugiej strony poraziło mnie wtedy absolutne okrucieństwo drugiej Intifady. Eksplodowały autobusy. Rosło poczucie winy. Jak siadaliśmy z piwem na ławce w parku, po jakimś czasie wybuchała w pobliżu bomba. Uznaliśmy, że ta ławka musi być jakaś feralna! Pamiętam też basen. Zatrzymaliśmy się w hotelu, to musiało być w Cezarei. Sezon jeszcze się nie rozpoczął, basen był wypełniony szlamem. Powiedziałam Arturowi, żeby robił mi zdjęcia. Rozebrałam się i zanurzyłam się w tym szlamie. Poczułam, że to moment zsynchronizowania się z tym krajem. To jest to, przejście na drugą stronę – mój Izrael roku 2001. Tak to czułam. Leżałam brzuchem do dołu w błocie, ocierając się o kafelki. Po raz pierwszy poczułam się tam dobrze. Kiedy wróciłam do Warszawy, nastąpił jeszcze większy wstrząs.

Polska nie była już taka jak przedtem?

– Nie wróciłam do tego samego kraju. Nie dało się już mieszkać w ten sam sposób. Tu jest pusto. A ta pustka domaga się pewnego znaku. Znaku, wokół którego zakrzywia się czas.

Zamarzyłaś wtedy o całym szpalerze palm stojących wzdłuż ulicy w Warszawie?

– Szpaler palm to był żart. Pisaliśmy z Arturem artykuł do „Aktivista". Zarabialiśmy pieniądze, pisząc wtedy do różnych podejrzanych pism. Straszna była bieda! Artur składał gazetkę dla rolników, zresztą będących politycznie po złej stronie, i tak zarabiał grosze. Pracowaliśmy też dla baru z zupami. Tak czy inaczej postanowiliśmy opisać naszą podróż do Izraela. Było potwornie gorąco, małe mieszkanie w bloku. Chodziłam w kółko po pokoju jak pies. Nie dawałam rady, powiedziałam w końcu, że nie piszmy dalej tego artykułu. Napiszmy, że konkluzja naszej podróży jest taka: szpaler palm powinien stanąć wzdłuż Alej Jerozolimskich!

I miałaś projekt!

– Zaczęłam z tym chodzić. Po galeriach, najpierw do Rastra, później Zachęty, trafiłam do „Gazety Wyborczej". W Zamku Ujazdowskim powiedzieli mi, że nie mają pieniędzy, ale mogą mnie wesprzeć. I rzeczywiście, udzielali się mocno przez pierwsze lata, to była prawdziwa pomoc. Trafiłam w końcu do miasta, to była końcówka koalicji SLD-UP. Był tam bardzo kulturalny pan, nazywał się Ryszard Mikliński, wiceprezydent. Zawsze rozparty w wygodnym fotelu, słuchał jazzu. Bardzo miły klimat. Mówi mi: „Niech będzie cały Nowy Świat". A ja na to: „Ale ja chciałam Aleje Jerozolimskie". On: „To się okaże". Oczywiście okazało się, że nie mają pieniędzy, ale pomogą mi. Deklarowali, że nie mają z moim projektem żadnego problemu. I wtedy pomyślałam, że coś nie gra, jest za prosto. I rzeczywiście, za moment ówczesna koalicja polityczna straciła władzę. Zdążyli jednak wydać mi wszystkie potrzebne dokumenty.

Wyglądało więc na to, że tej sytuacji nie da się już odwrócić, że trzeba w nią brnąć dalej. Rozumiem, że myślałaś już wtedy tylko o jednej palmie?

– Tak, o jednej. W przeciwnym razie stawiałabym te palmy pewnie do dziś! Rozważaliśmy jeszcze inne miejsca, np. wejście do metra Centrum. Tam jednak palma miałaby charakter bardziej lunaparkowy, z reklamami, ludźmi grającymi na krzesłach etc. Poszłam jeszcze do biblioteki na Koszykowej i to był następny wstrząs!

Czego się tam dowiedziałaś?

– Dowiedziałam się, skąd wzięła się nazwa Aleje Jerozolimskie. O tym, że na wysokości Okopowej i Towarowej znajdowała się Nowa Jerozolima.

Wiedza o pochodzeniu nazwy tego miejsca przyszła więc później. Znowu perfekcyjnie zadziałały twoje intuicje...

– W słowach jest wszystko. Język przechowuje całą pamięć. Ta nazwa też nie mogła być niewinna. Pamiętam, że spociłam się, czytając historię, której nieświadomie dotknęłam. A jest to historia na wskroś polska, pełna żółci. Choć szczęśliwie tym razem bez rozlewu krwi. Historia jest prosta, soczysta. Arystokrata August Sułkowski założył osadę jako miejsce pracy i handlu dla Żydów. Oczywiście ciężko pracowali, więc miejsce to zaczęło świetnie prosperować. Polscy kupcy wściekli się, pozazdrościli finansowego sukcesu i pozwali Sułkowskiego. Wygrali, więc domy zostały rozebrane, a Żydzi rozpędzeni na wszystkie strony świata. Taka mała polska niegodziwość. Po odkryciu tej historii już naprawdę wiedziałam, że nie ma odwrotu. To już była przede wszystkim kwestia pieniędzy.

Jak udało ci się je pozyskać?

– Pomógł mi przyjaciel biznesmen, Niemiec, który znał wszystkich ważnych dyrektorów firm w Polsce. Anda Rottenberg udostępniła mi swoje konto. Palmę postawiły tak naprawdę niemieckie firmy: Bayer, Tui oraz norweska Delecta. Oczywiście wszyscy byli później wściekli, bo palmy nie dało się w żaden sposób komercyjnie zutylizować. Chyba najbardziej niepocieszone było Tui jako biuro podróży, które miało reklamować swoje usługi za pomocą czegoś, co – jak pisano w Internecie – wyglądało jak „zwecowana szczotka do kibla". Zostałam nawet wezwana na dywanik do gabinetu dyrektorskiego i musiałam wysłuchać wiele gorzkich słów. Kiedy już postawiliśmy palmę, okazało się, że architekt zapomniał doliczyć VAT. Nie stać nas było na demontaż, nie było już odwrotu!

Palma nie miała więc zostać w Warszawie na dłużej?

– Nie, planowaliśmy, że będzie stać na rondzie tylko przez rok. To, że palma wciąż tu jest, było efektem serii wypadków. W przeciwnym razie już dawno bym ją grzecznie zdemontowała. Zresztą mieliśmy potworne długi. Pełna partyzantka.

Miałaś także inne problemy, związane z samą produkcją palmy.

– Nasza technologiczna gehenna zaczęła się od tego, że nie dostarczono nam liści na czas. Problem z liśćmi jest taki, że one zawsze wyglądają źle.

Palma powstała w Stanach Zjednoczonych. Dlaczego tam?

– Wybrałam tę firmę, bo mój dziadek był hazardzistą, a ona miała swoją siedzibę w Las Vegas. Produkowano palmy pod granicą z Meksykiem. Dwóch Meksykanów pracowało nad drzewem w jakimś hangarze. Wszystko zrobili świetnie. Ale nie zrobili liści. Od tego zaczęły się prawdziwe kłopoty. To była skomplikowana praca, w Polsce na rondo podjeżdżała co godzinę inna firma – od rusztowania, betonu, rury PCV, kołnierza etc. 12 różnych firm, bardzo precyzyjny grafik. Niektóre rzeczy trzeba było robić w nocy między 3 i 4, kiedy nie jeżdżą tramwaje. Całe noce spędzaliśmy na rondzie. Nadszedł moment, kiedy pień już stał, czekały ekipy telewizyjne, a liści wciąż nie było. To było jak z „Misia". W międzyczasie ruszyła ogromna maszyna medialna. Dziennikarze czekali, a my po całym świecie szukaliśmy liści do palmy.

Co się stało z Meksykanami?

– To był jakiś tajemniczy problem. Właścicielka firmy była poważnie chora. Informowała nas z detalami, jakie właśnie zażywa leki, ale o liściach nie było mowy. Coraz bardziej niejasne e-maile doprowadzały nas do szału. Wreszcie daliśmy spokój i znalazłam producenta we Francji, który robił piękne naturalne liście. To były prawdziwe liście palmy, konserwowane gliceryną. Wyglądały jak żywa roślina, ale były bardzo delikatne. I za krótkie. O metr! Dlatego też palma na początku nazwana została „pietruszką". Wyglądała strasznie.

Nie byłaś wierna czystości gatunkowej palmy? Liście mogły być jakiekolwiek?

– Palma to mutant. Według pierwszej wizualizacji to jest palma daktylowa z liśćmi palmy kokosowej. Chcieliśmy stworzyć drzewo, które czyta się po prostu jako palmę. Nie konkretny gatunek, ale taką zbitkę wyobrażeń. Taką, którą narysuje każde dziecko. Palma, która czaruje. To się nie udało.

Udało ci się jednak zawiązać sojusz różnych ludzi, którzy zaczęli się palmą opiekować.

– Nie mieliśmy pieniędzy na nic. Na rusztowania, na podnośnik, na nic. Masz coś, co ma 15 m. Nie jesteś w stanie wejść na górę, żeby coś poprawić. Widzisz, jak wiatr i śnieg niszczą palmę na twoich oczach. Był środek zimy. Zaczęłam chorować ze zmartwienia. Liście wypadały. Trzeba je było zabierać do Zamku Ujazdowskiego. Dostawałam SMS-y. Znowu czerwony alarm, liść pod palmą! Wędrowałam z Pragi na rondo, z ronda do Zamku z liściem. I wtedy nagle przyszły nowe liście, te z Meksyku. Były... obrzydliwe! Skonstruowane zostały na drutach zbrojeniowych. Jak zawiał wiatr, to odkształcenie zostawało na zawsze. A jak spadały, to na policjantów. Żarty się skończyły. Palma zagrażała ludzkiemu życiu. W ciągu pierwszego roku trzy razy wymienialiśmy liście. Bez przerwy tkwiliśmy na rusztowaniu. Poznałam wtedy Żwirka, który był moim sąsiadem, drzwi w drzwi. Zapytał: To ty postawiłaś tę palmę?". Mówię, że tak, ale że mam z nią same kłopoty. Żwirek był wtedy buddystą, powiedział „OK" i zaczął ze mną pracować. I pracuje do dziś. W tym samym, partyzanckim stylu.

Jak wyglądały wtedy twoje relacje z instytucjami sztuki?

– Do dziś nie mogę wybaczyć instytucjom, że nikt nie wyciągnął do mnie do ręki: „Słuchaj, wygląda to strasznie, zróbmy coś razem. W końcu to środek miasta, miliony ludzi to oglądają". Nie było nikogo oprócz Andy, która mi pomagała, jak mogła. To było jednak nieustanne pasmo cierpień! Około 2005 r. pomyślałam, że wszyscy już wiedzą, że na rondzie stoi palma, wiedzą też, po co ona tam jest. Trzeba ją więc rozebrać. Zostawić tylko pień. Tak zrobiliśmy. Na pniu zawisł baner „Palma czeka na umowę". Zniknął tego samego wieczoru.

Kiedy nastąpił przełom, jeśli chodzi o zrozumienie twoich intencji?

– Kiedy w sprawę zaangażowali się aktywiści. Kaśka Szustow i inni. Zadzwonili, że mam się nie martwić, że zbiorą pieniądze na palmę. Zrobili fajną akcję plażową, w środku zimy. Kostiumy kąpielowe na kożuch. No i świadomość polityczna. Ulżyło mi. Pomyślałam, że o to właśnie chodziło. Ktoś mnie zrozumiał.

Chciałaś także zalegalizować palmę, oddając ją po prostu miastu.

– Tak, już w grudniu 2003 r., wiedząc, że nie mamy pieniędzy na demontaż, postanowiliśmy oddać palmę prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu. Napisaliśmy piękny list, że palma stała się integralną częścią Alej Jerozolimskich. Myślę, że ten list nie został nawet przekazany Kaczyńskiemu. Z tego, co do mnie docierało, on szczerze nienawidził tego drzewa. Skoro nikt nie odpowiedział na nasz list, wysłaliśmy drugi – z prośbą o pomoc przy demontażu. Także bez odpowiedzi. Reszta potoczyła się siłą bezwładu.

Pojawili się kolejni sojusznicy palmy...

– Powstał np. KOP – Komitet Obrony Palmy. Mariusz Szczygieł i Agnieszka Kowalska napisali tekst. Długi, piękny esej w „Dużym Formacie", napisany jak sztuka teatralna. Wtedy poczułam, że mogę się uczyć także od dziennikarzy, którzy wytłumaczą mi, co w ogóle palma znaczy.

Palma zaczęła równocześnie dojrzewać i krzepnąć politycznie.

– Jej matka też! Myślę, że w pewnym momencie Kaczyński zdał sobie sprawę, że nie wygra z tym drzewem. Opiekę nad palmą objęło Miejskie Przedsiębiorstwo Robót Ogrodniczych. Był to najbardziej skąpy sponsor, jakiego można było sobie wyobrazić. Udało nam się jednak kupić wtedy tanie chińskie liście, uzbroiliśmy je włóknem szklanym i pomalowaliśmy żywicą. Ale to była gloria! Siła była już wtedy po naszej stronie. To był 2006 r. Rok później zaangażowała się Giełda Papierów Wartościowych, która sfinansowała remont palmy – takiej, jaką znamy dziś. Zaczęły się długie lata negocjacji z miastem, ale już bez rusztowań. Wtedy też rozpoczęły się wszystkie oddolne akcje pod palmą, od Greenpeace po śluby i tańce samby. Ukoronowaniem tych wydarzeń było umieszczenie na palmie kefii [arafatka, palestyńska chusta – przyp. red.] w 2011 r. Do głosu doszło pokolenie, które jest doskonale świadome polityczne. Prawie 10 lat wcześniej starsze panie komentowały, że to żydowskie aleje, więc Żydzi sobie palmę postawili. A tu akcja z zupełnie innego porządku, inna świadomość – piękna blondynka na palmie zawieszająca kefiję jako protest przeciwko wizycie polskiego rządu w Jerozolimie. Wiele rzeczy stało się z nami w międzyczasie: z Polską, z zakreśleniem horyzontów politycznych.

Czy są granice zawłaszczenia palmy? Wyobraź sobie sytuację, że używa jej grupa osób reprezentujących poglądy, z którymi nie chcesz się utożsamiać – ksenofobię czy nacjonalizm.

– Zawsze dręczy mnie to pytanie. Pomyślałam jednak, że prawica boi się palmy nie dlatego, że palma jest nieokreślonym, egzotycznym obiektem, ale dlatego że palma jest naładowana poczuciem humoru. I to ratuje ten projekt.

No tak, palma nie jest nawet czysta gatunkowo! Ale mówiąc poważnie, palma jest skutecznym narzędziem. Można miotać nią postulaty jak z procy. Jest rozpoznawalna, ma już duże, oddane grono przyjaciół z różnych środowisk. Zastanówmy się więc, co można zrobić, żeby ta – jak to określiłaś na początku naszej rozmowy – bezczelna dziewczyna nie musiała wyjeżdżać z Warszawy?

– Niedzielny marsz z liśćmi to bardzo ważny krok. Wpisaliśmy palmę w zupełnie inny obieg wydarzeń. Możemy naprawdę zacząć rozmawiać o jej przyszłości. Jeszcze rok temu usłyszałam od urzędnika, że palma to jest mój prywatny problem. A to przecież jest jedna przestrzeń, wszyscy z niej korzystamy!

Jaki jest więc plan?

– Nie należy palmy sprzedawać miastu, nie może też trafić do żadnej prywatnej kolekcji. Musi być w rękach publicznej instytucji. Musi mieć kuratora. Jest także grupa osób, która powinna być co jakiś czas opłacona za prace techniczne przy palmie. Dobrze byłoby dysponować dodatkowym budżetem na porządne warsztaty i różne akcje wokół palmy. Trzeba wspomóc aktywistów, którzy latami za darmo wspierali ten projekt. Myślałam też o wytyczeniu przejścia dla pieszych – tak, żeby do palmy można było bezpiecznie dojść. A przede wszystkim palma powinna być wspólna. Jeśli ktoś chce jej użyć, niech używa. Chcesz postawić mównicę? Zaprojektuj ją, powiedz, jak długo chcesz jej używać. Ktoś chce postawić ołtarz na Boże Ciało? Proszę bardzo! Neon „Pozdrowienia z Alej Jerozolimskich"? Oczywiście. Na tym powinna polegać kultura w mieście. Powinna rozrastać się jak roślina.

Czy teraz, kiedy mieszkasz w Londynie, udało ci się nabrać dystansu do palmy?

– Nie. Ale już nie budzę się rano zlana potem z myślą, co się z nią dzieje. To wszystko jest jak opieka nad jakimś bardzo delikatnym, szalenie czułym organizmem. Dzisiaj to poczułam, widząc małą, zaangażowaną grupkę ludzi niosącą liście. Pozostają nam tylko upór i cierpliwość.

Sebastian Cichocki jest zastępcą dyrektora Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie.

Wywiad z tygodnika "Przekrój"

Palma skończy w tym roku 10 lat. Zaczęliśmy myśleć o niej trochę jak o osobie. Jaka to jest osoba?

Pozostało 99% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"