W Tokio można właśnie oglądać pana wystawę plastyczną, w Bydgoszczy pokazuje pan litografie. Oglądając te prace, odnoszę wrażenie, że również na płótnie i na papierze opowiada pan rozmaite historie.
Ekspresjonista Francis Bacon uważał, że obraz nie jest powieścią, lecz czystą sztuką wizualną, która ma atakować zmysły. Uwielbiam Bacona i szanuję jego filozofię. Ale przecież są ludzie, którzy patrząc na jego obrazy, dopowiadają sobie całe opowieści. Ja zawsze zaczynam od wymyślonej historii. Choćby krótkiej i prostej. Muszę wiedzieć, co maluję i kto jest bohaterem mojego obrazu. Malowanie jest moją wielką pasją.
A muzyka? Dwa lata temu ukazał się pana pierwszy solowy album „Crazy Clown Time".
Nie mam wykształcenia muzycznego. Na świecie są wybitni muzycy, którzy mogą nawet uznać, że robię fajne rzeczy, ale powiedzą: „W porządku, Davidzie, tylko nie nazywaj siebie muzykiem". Ale ja nie myślę tak o sobie. Mam studio nagrań, pracuję w nim z moim przyjacielem – inżynierem, razem tworzymy. Wydaliśmy jeden album, teraz przygotowujemy następny.
Jednak publiczność czeka na nowy film Davida Lyncha. Czy ostatnie lata niepokojów i kryzysu nie zmieniły pana spojrzenia na kino? Nie ma pan ochoty przyjrzeć się z kamerą rzeczywistości tak jak kiedyś „Prostej historii"?
Kryzys to powierzchnia świata – temat dla telewizji, radia, gazet. Nawet ciekawy. Ale mnie interesuje to, co jest pod powierzchnią tych zdarzeń. Wolę zaglądać do duszy człowieka niż do gabinetów bankowców i polityków.