Kobieta tajemnicza

Marion Cotillard, francuska aktorka z Oscarem, opowiada o Edith Piaf, amerykańskiej karierze i filmie „Rust and Bone”, który wchodzi do naszych kin.

Publikacja: 04.02.2013 08:48

Marion Cotillard i Matthias Schoenaerts w filmie „Rust and Bone”

Marion Cotillard i Matthias Schoenaerts w filmie „Rust and Bone”

Foto: UIP

W ciągu ostatnich trzech lat zagrała pani w pięciu filmach wybitnych reżyserów amerykańskich. „Rust and Bone" to powrót do kina francuskiego. I spotkanie ze znakomitym twórcą, Jacquesem Audiardem.

Zobacz fotosy z filmu


Marion Cotillard:

Tęskniłam za grą we własnym języku, bardzo też chciałam pracować z Jacquesem. I nie zawiodłam się. Audiard potrafi zainspirować aktora. Stale szuka najlepszych rozwiązań, często improwizuje. Zdarzało się, że kręciliśmy tę samą scenę kilka razy i za każdym razem zupełnie inaczej. Czasem potrafił nawet zmienić miejsce zdjęć. To było pasjonujące spotkanie. Poza tym nieczęsto trafiają się role tak ciekawe jak Stephanie z „Rust and Bone". To przecież kobieta, która straciła w wypadku nogi, a jednak próbuje od nowa ułożyć sobie życie. Jest przy tym osobą bardzo tajemniczą. Po przeczytaniu scenariusza pomyślałam, że poznam ją dopiero na planie. I też chyba nie do końca mi się to udało.

"Rust and Bone" - recenzja

Jest w filmie wstrząsająca scena, kiedy Stephanie budzi się w szpitalu i nagle dociera do niej, że nie ma nóg.

Nakręciliśmy kilka jej wersji. Z płaczem, łzami, przerażeniem. W końcu uznaliśmy, że najprawdziwsza jest ta, w której bohaterka przeżywa szok tak ogromny, że nawet nie może krzyczeć.

Taka rola musi aktorkę sporo kosztować.

Szczególnie taką, jak ja. Grając, czuję się tak, jakby ktoś inny we mnie mieszkał przez cały czas. Dopiero gdy skończę pracę nad filmem, staram się wyrzucić swoją bohaterkę z siebie. Zajmuje mi to trochę czasu. Zwłaszcza że przypominają mi czasem o moich rolach widzowie.

Dla wielu z nich wciąż jest pani aktorką, która genialnie zagrała Edith Piaf.

Nie mam nic przeciwko temu. Ja też Piaf pokochałam, jej otwarty stosunek do świata, pazerność na życie, naiwność, rozpaczliwe poszukiwanie miłości. Nawet jej uzależnienie od narkotyków i alkoholu pod koniec życia, bo ono też ją tworzyło. Nie było mi łatwo wcielić się w legendę francuskiej piosenki. Poza tym miałam 31 lat, a grałam kobietę od wczesnej młodości do starości. Edith Piaf, umierając, nie miała 50 lat, ale była potwornie zniszczona.

No, ale warto było. Jest pani pierwszą aktorką, która dostała Oscara za rolę zagraną w języku francuskim.

Piaf zmieniła moje życie. Już w czasie promocji filmu w Stanach miałam wrażenie, że jestem w jakiejś bajce, że to nie może dziać się naprawdę.

Zbudowała sobie pani pozycję w kinie amerykańskim. A przecież aktorom europejskim trudno jest wyzbyć się obcego akcentu i w Stanach skazani są na role cudzoziemców.

Tak się częściej dzieje w przypadku mężczyzn. Kobietom wolno więcej, w Holly- wood panuje nawet pewien snobizm na europejski akcent. Penelope Cruz do dzisiaj nie wyzbyła się hiszpańskiej wymowy. Ale ja bardzo ciężko pracowałam nad angielskim. W 2008 roku znalazłam się w Los Angeles, gdzie miałam zagrać w filmie Michaela Manna „Wrogowie publiczni". Cztery miesiące ćwiczyłam ze specjalnym trenerem językowym. Przy „Incepcji" Chrisa Nolana było już całkiem dobrze.

Powrót do Francji z „Paryżem o północy" i Woodym Allenem był przyjemny?

Oczywiście. Allen jest fantastyczny, zaś możliwość wracania po zdjęciach do własnego domu to wyjątkowy luksus.

Nie myśli pani, by na stałe przeprowadzić się  do Los Angeles?

Absolutnie nie. Spędzam w Stanach i w rozmaitych podróżach lwią część roku. Kiedy nie gram, podróżuję z organizacją Greenpeace, bo idea ochrony środowiska naturalnego jest mi bardzo bliska. Nauczyłam się urządzać sobie w hotelu swoją małą prywatność. Ale dom to Francja. Może kiedyś znowu zapuszczę tu korzenie i zostanę na dłużej.

A międzynarodowa kariera?

Kino jest ważne. Głównie dlatego, że pozwala mi przeżyć różne doświadczenia, a ja jestem ciekawa świata i ludzi. Ale proszę mi wierzyć: mogłabym obejść się bez grania. Nigdy nie patrzę na siebie jak na aktorkę. Przede wszystkim jestem kobietą. I chcę być szczęśliwa.

Recenzja

Jacques Audiard, realizując „Rust and Bone" („Rdza i kość"), potwierdził swą pozycję gorącego nazwiska francuskiego kina („W rytmie serca", „Prorok").

Udało mu się bowiem dokonać rzeczy pozornie niemożliwej: odświeżył melodramat, najbardziej schematyczny z gatunków kina. Nie tylko za sprawą nietypowych bohaterów, ale też dzięki realistycznemu ukazaniu rzeczywistości, w której toczy się akcja.

Słoneczne Lazurowe Wybrzeże  tu jest brudne, brzydkie, z mieszkańcami na co dzień walczącymi o przeżycie, z bezrobociem, z inwigilacją w pracy, przemocą, społeczną nienawiścią.

Stéphanie (Marion Cotillard), treserka orek w oceanarium, podczas pokazu traci obie nogi do kolan. Pogrążona w depresji decyduje się na telefon do mężczyzny spotkanego kiedyś w nocnym klubie, gdzie on wyratował ją z opresji. Ali (Matthias Schoenaerts) to ostatnia osoba, na którą można liczyć. Nieodpowiedzialny, prymitywny twardziel, amator szybkich numerków, nieumiejący zaopiekować się synkiem. Ale to on przywróci jej wiarę w sens życia, a potem odbuduje życie uczuciowe. Wspaniałe role obojga aktorów uwiarygodniają, bez wzbudzania litości, niejednoznaczne zachowania bohaterów.

—Marek Sadowski

W ciągu ostatnich trzech lat zagrała pani w pięciu filmach wybitnych reżyserów amerykańskich. „Rust and Bone" to powrót do kina francuskiego. I spotkanie ze znakomitym twórcą, Jacquesem Audiardem.

Zobacz fotosy z filmu

Pozostało 96% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"