We wrześniu 2012 r. kariera lidera Green Day osunęła się w przepaść. Nawet w rockowej branży dawno już nie było takiej afery. Podczas koncertu w Las Vegas zaćpany i pijany w sztok muzyk przerwał występ. W spektakularny sposób zniszczył gitarę i naubliżał promotorowi koncertu.
Billie nie mógł sobie wybrać gorszego czasu. Green Day szykował się właśnie do ataku na szczyty list przebojów. Zaplanował rzecz bez precedensu: nagrał trzy płyty – „iUno!", „iDos!", „iTres!", które miały się ukazywać w trzech kolejnych miesiącach na przełomie 2012 i 2013 roku, stanowiąc artyleryjskie przygotowanie przed światowym tournée. Tematem, nomen omen, były niebezpieczne ekscesy i kryzys wieku średniego. Skandal wywołał wściekłość wydawcy, basisty Mike'a Dirnta i perkusisty Tre Coola. Trzeba było się też wytłumaczyć żonie i synom.
– Nigdy nie chciałem być facetem, który zwierza się, że ma problem z narkotykami – powiedział magazynowi „Rolling Stone". – Jestem większy niż cały ten syf, w którym tkwiłem po szyję. Mam ważniejsze sprawy niż rozpamiętywanie przeszłości. Muszę zadbać o rodzinę.
Wieczór w Las Vegas był dramatyczną przerwą w wieloletniej wędrówce na rockowy szczyt. Rozpoczął ją przełomowy album „Dookie" z 1994 r. sprzedany w 15 mln egzemplarzy. Od tego czasu trio szło jak burza. W 2004 r. zespół nagrał „American Idiot". Muzyka zagrana w Woodstock stała się manifestem pokolenia, które chciało zakończenia wojen i odsunięcia republikanów. Green Day torował drogę Clintonowi i Obamie. Angażował się w najbardziej prestiżowe projekty. Jak się okazało, gonił resztką sił.
Załamanie nerwowe Armstronga zbiegło się z czterdziestymi urodzinami. Po nagraniu trzech albumów czuł się makabrycznie zmęczony.