A nie ma pan wrażenia, że aprobata widzów wynika też z faktu, że ma pan do siebie sporo dystansu, choćby z powodu warunków fizycznych?
O mojej „nienachalnej” urodzie i o „nienadmiernym” wzroście przypominano mi już od szkoły teatralnej. Pamiętam, jak staliśmy z grupą studentów z Aleksandrem Zelwerowiczem i kiedy włączyłem się do dyskusji, Zelwer ze zdziwieniem zmierzył mnie wzrokiem.
Ale na egzaminie nie dał pan sobie w kaszę dmuchać...
Do dziś pamiętam: siedziała wysoka komisja, jeden Kreczmar, drugi Kreczmar, Wyrzykowski, Romanówna. Kiedy wszedłem na scenę, słyszę szmerek, może nie najbardziej życzliwy. Ale jak zacząłem mówić fragment Tuwima, potem coś z czeskiej literatury, twarze się rozjaśniły. Kiedy zapytano, jakie postacie chciałbym grywać, powiedziałem, że jest wiele ról charakterystycznych, np. Grabiec w „Balladynie”, w którego wcieliłem się w gimnazjum. „Grabiec to pierwszy amant we wsi” – skrzywił się egzaminator – „a u pana tak jakoś z wyglądem nie najlepiej”. „A dla mnie Grabiec jest ciągle na bańce, utytłany w błocie, pijany”. „No dobrze, dobrze, a co z pana wzrostem?” – słyszę kolejne pytanie. I wiedząc, że nie mam nic do stracenia, odpalam: „Skoro pan profesor Wyrzykowski świetnie gra Hamleta na koturnach, to ja mogę zagrać Grabca na koturnach”. Komisja wybucha śmiechem, a Zelwer, klepiąc się po brzuchu, mówi: „Niech cię cholera weźmie. No to graj”.
Jak traktował pana dzisiejszy patron szkoły, Aleksander Zelwerowicz?
Po jednym z pierwszych zajęć zagadnął: „Panie Romanie, czy pan zdaje sobie sprawę z tego, że pan jest... z francuska mówiąc, żeby zbytnio pana nie urazić, curduple”. I, strzelając z grubej rury, dodał „curduple jamnikowaty”. Tym dosłownie mnie zmiażdżył. Na szczęście nigdy potem nie był złośliwy. Mam nawet pamiątkowe zdjęcie z jego dedykacją.