Jestem w sędziwym wieku, a przecież śpiewam – zdaje się mówić król tenorów z okładki swej najnowszej płyty. Placido Domingo w cylindrze i białym szalu upodobnił się na niej do Giuseppe Verdiego ze znanego portretu, na którym został namalowany w 1886 roku, gdy miał 73 lata.
Tyle ma też obecnie Domingo i wyraźnie chce iść w ślady swego mistrza, bo Verdi w tym wieku jeszcze nie skomponował największych dzieł: „Otella" i „Falstaffa". On zaś nie wyśpiewał wszystkiego, nie powiela dawnych ról, szuka nowych pomysłów. I stara się nie przyjmować do wiadomości faktu, że kariera tenora trwa znacznie krócej niż kompozytora.
Męski głos zaczyna tracić świeżość, giętkość i barwę w różnym wieku. Bas lub baryton może zachować te walory nawet po siedemdziesiątce, tenor schodzi ze sceny zwykle dziesięć lat wcześniej. Jeśli tego nie robi, staje się cieniem samego siebie, o czym świadczą ostatnie lata kariery Luciana Pavarottiego.
Bywają wszakże wyjątki. Rekord wokalnej długowieczności należy do Iwana Kozłowskiego, znakomitego tenora, choć mało znanego w świecie, bo sowiecka władza odmawiała mu prawa wyjazdu za granicę. Swe 90. urodziny uświetnił rolą Triqueta w „Eugeniuszu Onieginie" Czajkowskiego, sześć lat wcześniej nagrał w Moskwie Jontka w „Halce". Niewiele ustępuje mu Bogdan Paprocki, który w wieku 88 lat po raz ostatni wcielił się na scenie w Jontka, co prawda tylko w III akcie tej opery, ale za to w świetnym stylu.
Placido Domingo podąża raczej drogą swego rodaka Alfredo Krausa, który jako 63-latek zadebiutował w jednej z najtrudniejszych tenorowych ról – w „Opowieściach Hoffmanna" Offenbacha. I do końca pozostał wierny wyznawanej zasadzie: „Kiedy tenor nie ma wysokiego c, powinien zrezygnować z roli".