Philip Seymour Hoffman nie żyje

2 lutego znaleziono go martwego w jego mieszkaniu na Manhattanie. Jak wstępnie podają źródła amerykańskie prawdopodobnie przedawkował narkotyki - pisze Barbara Hollender.

Publikacja: 02.02.2014 22:12

Philip Seymour Hoffman w filmie "Mistrz"

Philip Seymour Hoffman w filmie "Mistrz"

Foto: materiały prasowe

Philip Seymour Hoffman był krępy, miał pełną, wręcz nalaną twarz, wysokie czoło, spadające na czoło włosy, okulary w wąskiej oprawce. I do tego furę talentu. Z tą swoją zupełnie nieaktorską posturą był jednym z najciekawszych aktorów swojego pokolenia. Grał w filmach Paula Thomasa Andersona, Anthony'ego Minghelli, braci Coen. Miał Oscara za tytułową rolę w „Capote", a także nominacje za trzy inne filmy — „Wojnę Charliego Wilsona", „Wątpliwość" i „Mistrza".

Urodził się 23 lipca 1967 roku w Fairport, w stanie Nowy Jork. Bardzo głęboko kochał swoją matkę. Podziwiał ją.

— Ona urodziła się do tego, żeby działać — powiedział mi kiedyś w wywiadzie, gdy po premierze „Id  marcowych" rozmawialiśmy o ludziach włady. — To prawda, była typem „homo-politicus". Ale jednocześnie — fantastyczną kobietą. Ogromnie odważną i piekielnie inteligentną. Miała czworo dzieci, gdy zdecydowała się rozejść z moim ojcem. Pracowała jako  prawniczka i sama nas wychowała. Zawdzięczam jej w życiu wszystko, także to, kim dzisiaj jestem. Dla niej nic nie było niemożliwe. To ona namówiła mnie, żebym poświęcił się aktorstwu i teatrowi.

Ale ten teatr, jak w przypadku wielu aktorów, trafił mu się przypadkiem.

— Chciałem robić karierę w sporcie, ale po kontuzji nie miałem na to szansy — opowiadał mi. — Nie wiedziałem, co chcę robić. Na przesłuchania teatralne trafiłem tylko dlatego, że szła na nie dziewczyna, która mi się podobała. Ale potem rozsmakowałem się w grze. No i skończyło się na wydziale dramatu uniwersytetu nowojorskiego.

W 1989 roku skończył nowojorską Tisch School of the Arts. Ale zapłacił za to wysoką cenę. Miał 22 lata, gdy po raz pierwszy trafił na odwyk.

— Jak człowiek jest młody, to wyczynia różne rzeczy i szuka rozmaitych  podniet — powiedział  i szczerze w czasie wywiadu. — Nie umiałem zachować umiaru: wypić kieliszka wina albo szklaneczki whisky i na tym skończyć. Jak zaczynałem, to płynąłem.

W 1992 roku lata zagrał w „Zapachu kobiety", ale jego kariera filmowa rozwijała się powoli.

Długo był aktorem drugiego planu.

— Najgorzej było, jak w ogóle nie miałem roboty. Dorabiałem na stacji benzynowej albo jako kelner i zewsząd mnie wylewano. Bo stale biegałem na przesłuchania. Mówiłem kierownikowi knajpy, że muszę wyjść w połowie dnia, o pierwszej czy drugiej po południu i zwykle nie miałem już po co wracać. A od reżyserów castingu też zwykle słyszałem: „Za duży", „Za młody", „Za brzydki". Więc było kiepsko... Ale po kilku latach coś zaczęło się zmieniać. Gdzieś tak od trzydziestki mogłem już utrzymać się z aktorstwa.

Wielkim przełomem w jego karierze stała się tytułowa rola w „Capote" Bennetta Millera.

— Przygotowując się do tej roli studiowałem wszystko, co dotyczyło Capote'a — wspominał. —  Chciałem zrozumieć charakter tego człowieka — teoretycznie bardzo spontanicznego i otwartego, a w praktyce pełnego kompleksów. Chciałem wiedzieć, dlaczego tak niezwykły artysta umarł jako alkoholik, w samotności, opuszczony przez wszystkich. To było najtrudniejsze.

Capote miał 1,62 cm wzrostu, on — 1,78 m. Żeby wyglądać mniej potężnie schudł 20 kilo, a grając odchylał głowę, uwypuklał plecy, bo próbował odjąć sobie jeszcze kilka centymetrów. I był jako Capote doskonały - piekielnie inteligentny, ale jednocześnie niepokojący, amoralny, idący po trupach do swojego celu. Dostał za tę kreację Oscara.

Ważna okazała współpraca Hoffmana z Paulem Thomasem Andersonem. Zagrał w kilku jego filmach: „Boogie Nights", „Magnolia" i „Punch-Drunk Love", „Mistrzu". Spotkał się również na planie z takimi twórcami jak: bracia Coen („Wielki Lebowski"), Anthony Minghella („Utalentowany pan Ripley", „Wzgórze nadziei"), Todd Solondz („Szczęście"), Spike Lee („25 godzina"), Richard Kwietniowski („Hazardzista").

Ten ostatni film był dla niego ciężki.

— Dla mnie to była opowieść nie tyle o hazardzie, co o uzależnieniu — przyznawał. — O nieumiejętności wyrwania się ze szpon namiętności, przy których bledną uczucia, prawdziwe życie, właściwie wszystko. Taka rola może stać się dla człowieka ważna. Może go wiele nauczyć, bo zmusza do przemyślenia kilku spraw, zadania sobie pytania: co dla mnie osobiście jest w życiu ważne?

Miał z nimi kłopoty przez całe życie. Próbował się z nich wyzwolić kilkakrotnie. Udało mu się. na wele lat. Chciał normalnie żyć i pracować. Miał nieprawdopodobny talent. W jednym ze swoich ostatnich wielkich filmów — „Mistrzu" Andersona — zagrał tytułową postać, dla której pierwowzorem był założyciel sekty scjentologicznej Ron Hubbart. Jako jego filmowy odpowiednik Dodd Lancaster tworzy nową religię — sektę, która ma zgarnąć tych niepewnych, pozbawionych przez wojnę poczucia bezpieczeństwa. „Uzdrawia" ludzi z ich traum, prowadzi seanse terapeutyczno-hipnotyczne, próbując dojść do źródła cierpienia, które lokuje nawet w poprzednim życiu swojego pacjenta. Albo w jego wyobraźni. Jest ewidentnym hochsztaplerem, ale wciąga innych w swój świat, wykorzystując ich naiwność i słabość. Uzależnia. W interpretacji Hoffmana Lancaster to inteligentny manipulator. Patrząc na niego do końca nie dowiemy się, ile w nim wiary w to, co robi, ile bezczelnego cynizmu. Aktorski majstersztyk.

Hoffman czuł się szczęśliwym człowiekiem. Ale demony, które w nim kiedyś siedziały, po latach znów zaczęly o sobie przypominać. Od picia i wciągania kokainy nie były go w stanie odciągnąć wielkie  satysfakcje, jakie przynosił mu zawód. Ani teatr, który zawsze kochał, w którym grał i reżyserował. Ani nawet rodzina, na której bardzo mu zależało. Ze swoją wieloletnią przyjaciółką Mimi O'Donnell miał troje dzieci: 10-letniego syna i dwie córki - 7-letnią i 5-letnią. To wszystko przegrało z lekami i używkami. W maju 2013 roku Philip Seymour Hoffman znów trafił na kurację odwykową.  Walczył z uzależnieniem. Otwarcie o tym mówił w wywiadach, jakby nazywając swoją słabość chciał ją pokonać. Nie dał rady.

Barbara Hollender

Philip Seymour Hoffman był krępy, miał pełną, wręcz nalaną twarz, wysokie czoło, spadające na czoło włosy, okulary w wąskiej oprawce. I do tego furę talentu. Z tą swoją zupełnie nieaktorską posturą był jednym z najciekawszych aktorów swojego pokolenia. Grał w filmach Paula Thomasa Andersona, Anthony'ego Minghelli, braci Coen. Miał Oscara za tytułową rolę w „Capote", a także nominacje za trzy inne filmy — „Wojnę Charliego Wilsona", „Wątpliwość" i „Mistrza".

Pozostało 92% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"