Philip Seymour Hoffman był krępy, miał pełną, wręcz nalaną twarz, wysokie czoło, spadające na czoło włosy, okulary w wąskiej oprawce. I do tego furę talentu. Z tą swoją zupełnie nieaktorską posturą był jednym z najciekawszych aktorów swojego pokolenia. Grał w filmach Paula Thomasa Andersona, Anthony'ego Minghelli, braci Coen. Miał Oscara za tytułową rolę w „Capote", a także nominacje za trzy inne filmy — „Wojnę Charliego Wilsona", „Wątpliwość" i „Mistrza".
Urodził się 23 lipca 1967 roku w Fairport, w stanie Nowy Jork. Bardzo głęboko kochał swoją matkę. Podziwiał ją.
— Ona urodziła się do tego, żeby działać — powiedział mi kiedyś w wywiadzie, gdy po premierze „Id marcowych" rozmawialiśmy o ludziach włady. — To prawda, była typem „homo-politicus". Ale jednocześnie — fantastyczną kobietą. Ogromnie odważną i piekielnie inteligentną. Miała czworo dzieci, gdy zdecydowała się rozejść z moim ojcem. Pracowała jako prawniczka i sama nas wychowała. Zawdzięczam jej w życiu wszystko, także to, kim dzisiaj jestem. Dla niej nic nie było niemożliwe. To ona namówiła mnie, żebym poświęcił się aktorstwu i teatrowi.
Ale ten teatr, jak w przypadku wielu aktorów, trafił mu się przypadkiem.
— Chciałem robić karierę w sporcie, ale po kontuzji nie miałem na to szansy — opowiadał mi. — Nie wiedziałem, co chcę robić. Na przesłuchania teatralne trafiłem tylko dlatego, że szła na nie dziewczyna, która mi się podobała. Ale potem rozsmakowałem się w grze. No i skończyło się na wydziale dramatu uniwersytetu nowojorskiego.