Wielkim przełomem w jego karierze stała się tytułowa rola w „Capote" Bennetta Millera. – Studiowałem wszystko, co dotyczyło Capote'a – wspominał. – Chciałem zrozumieć charakter tego człowieka – teoretycznie bardzo spontanicznego i otwartego, a w praktyce pełnego kompleksów. Chciałem wiedzieć, dlaczego tak niezwykły artysta umarł jako alkoholik, w samotności, opuszczony przez wszystkich.
Capote miał 1,62 m wzrostu, on – 1,78 m. Żeby wyglądać mniej potężnie, schudł 20 kilo, a grając, odchylał głowę, uwypuklał plecy, bo chciał odjąć sobie kilka centymetrów. I był jako Capote doskonały – inteligentny, a jednocześnie niepokojący, amoralny, idący po trupach do celu. Dostał za tę kreację Oscara.
Ważna okazała się współpraca Hoffmana z Paulem Thomasem Andersonem. Zagrał w kilku jego filmach: „Boo- gie Nights", „Magnolii", „Punch-Drunk Love", „Mistrzu". Spotkał się również na planie z takimi twórcami, jak bracia Coen („Wielki Lebowski"), Anthony Minghella („Utalentowany pan Ripley", „Wzgórze nadziei"), Todd Solondz („Szczęście"), Spike Lee („25 godzina"), Richard Kwietniowski („Hazardzista").
Życie jak hazard
Ten ostatni film mocno przeżył.
– Dla mnie to była opowieść nie tyle o hazardzie, ile o uzależnieniu – przyznawał. – O nieumiejętności wyrwania się ze szpon namiętności, przy których bledną uczucia, prawdziwe życie, właściwie wszystko. Taka rola może stać się dla człowieka ważna. Może go wiele nauczyć, bo zmusza do przemyślenia kilku spraw, zadania pytania: co dla mnie osobiście jest w życiu ważne? Wiedział, czym jest nałóg. Próbował się z niego wyzwolić kilkakrotnie. Udawało się. Mówił, że przez 20 lat był czysty. Ale to chyba nie była prawda. Może sam siebie okłamywał? Chciał normalnie żyć i pracować. W jednym ze swoich ostatnich wielkich filmów – „Mistrzu" Andersona – zagrał tytułową postać. Aktorski majstersztyk.
Hoffman czuł się szczęśliwym człowiekiem. Nie udawał gwiazdy, chciał żyć normalnie. Ale demony, które w nim kiedyś siedziały, znów zaczęły o sobie przypominać. Od picia, kokainy i heroiny nie były go w stanie odciągnąć wielkie satysfakcje, jakie przynosił mu zawód. Ani teatr. Ani nawet rodzina, na której bardzo mu zależało: wieloletnia przyjaciółka, scenografka Mimi O'Donnell, ich troje dzieci: 10-letni syn i dwie córki – 7-letnia i 5-letnia. To wszystko przegrało z lekami i używkami. W maju 2013 roku Philip Seymour Hoffman znów trafił na kurację odwykową. Walczył z uzależnieniem. Otwarcie o tym mówił w wywiadach, jakby nazywając swoją słabość, chciał ją pokonać. Nie dał rady.