Aktor, który grał ostro

Śmierć Philipa Seymoura Hoffmana to tragiczny finał wielkiej kariery i walki artysty z uzależnieniem – pisze Barbara Hollender.

Publikacja: 03.02.2014 17:38

Mistrz, 2012

Mistrz, 2012

Foto: EAST NEWS

Ostatni raz pokazał się publicznie niespełna dwa tygodnie temu. Na festiwalu Sundance w Utah udzielał wywiadów dziennikarzom, promując film Johna Slattery'ego „God's Pocket". Przyjaciel, scenarzysta David Bar Katz, przyszedł do mieszkania aktora w Greenwich Village w niedzielę rano. Był zaniepokojony, bo Hoffman poprzedniego dnia miał zabrać na weekend trójkę swoich dzieci, a w ogóle się po nie nie zjawił. Katz znalazł jego ciało w łazience. W mieszkaniu było osiem pustych torebek po heroinie.

Uzależnienia, które zabijają gwiazdy

Świat kina przeżył szok. Na Twitterze wiele gwiazd pisze, jak wielkim aktorem był Hoffman. Ale jego droga na szczyt nie była łatwa i błyskawiczna.

Krępy, miał pełną, wręcz nalaną twarz, wysokie czoło, spadające na czoło włosy. I do tego furę talentu. Z tą zupełnie niegwiazdorską posturą był jednym z najciekawszych aktorów swojego pokolenia.

Urodził się 23 lipca 1967 roku w Fairport, w stanie Nowy Jork. Bardzo mocno kochał matkę. Podziwiał ją.

– Ona urodziła się do tego, żeby działać – powiedział mi kiedyś w wywiadzie, gdy po premierze „Id marcowych" rozmawialiśmy o ludziach władzy. – To prawda, była typem „homo politicus". Ale jednocześnie – fantastyczną kobietą. Ogromnie odważną i piekielnie inteligentną. Miała czworo dzieci, gdy zdecydowała się rozejść z moim ojcem. Pracowała jako prawniczka i sama nas wychowała. Zawdzięczam jej w życiu wszystko, także to, kim dzisiaj jestem. To ona namówiła mnie, żebym poświęcił się aktorstwu i teatrowi.

Rozsmakowany w grze

Teatr, jak i u wielu aktorów, trafił mu się przypadkiem. – Chciałem robić karierę w sporcie, jednak po kontuzji nie miałem na to szansy – opowiadał mi. – Na przesłuchania teatralne trafiłem tylko dlatego, że szła na nie dziewczyna, która mi się podobała. Ale potem rozsmakowałem się w grze.

W 1989 roku skończył słynną Tisch School of the Arts. Ale zapłacił za to wysoką cenę. Miał 22 lata, gdy po raz pierwszy trafił na odwyk.

– Jak człowiek jest młody, to wyczynia różne rzeczy i szuka rozmaitych podniet – powiedział mi szczerze w czasie wywiadu. – Nie umiałem zachować umiaru: wypić kieliszka wina albo szklaneczki whisky i na tym skończyć. Jak zaczynałem, to płynąłem.

W 1992 roku lata zagrał w „Zapachu kobiety", ale Hoffman długo był aktorem drugiego planu. Poznał upokorzenia, jakie niesie aktorstwo.

– Najgorzej było, jak w ogóle nie miałem roboty – wspominał. – Dorabiałem na stacji benzynowej albo jako kelner i zewsząd mnie wylewano. Bo stale biegałem na przesłuchania. Mówiłem kierownikowi knajpy, że muszę wyjść w połowie dnia, i zwykle nie miałem już po co wracać. A od reżyserów castingu też słyszałem: „Za duży", „Za młody", „Za brzydki". Więc było kiepsko... Ale po kilku latach coś zaczęło się zmieniać. Gdzieś tak od trzydziestki mogłem już utrzymać się z aktorstwa.

Wielkim przełomem w jego karierze stała się tytułowa rola w „Capote" Bennetta Millera. – Studiowałem wszystko, co dotyczyło Capote'a – wspominał. – Chciałem zrozumieć charakter tego człowieka – teoretycznie bardzo spontanicznego i otwartego, a w praktyce pełnego kompleksów. Chciałem wiedzieć, dlaczego tak niezwykły artysta umarł jako alkoholik, w samotności, opuszczony przez wszystkich.

Capote miał 1,62 m wzrostu, on – 1,78 m. Żeby wyglądać mniej potężnie, schudł 20 kilo, a grając, odchylał głowę, uwypuklał plecy, bo chciał odjąć sobie kilka centymetrów. I był jako Capote doskonały – inteligentny, a jednocześnie niepokojący, amoralny, idący po trupach do celu. Dostał za tę kreację Oscara.

Ważna okazała się współpraca Hoffmana z Paulem Thomasem Andersonem. Zagrał w kilku jego filmach: „Boo- gie Nights", „Magnolii", „Punch-Drunk Love", „Mistrzu". Spotkał się również na planie z takimi twórcami, jak bracia Coen („Wielki Lebowski"), Anthony Minghella („Utalentowany pan Ripley", „Wzgórze nadziei"), Todd Solondz („Szczęście"), Spike Lee („25 godzina"), Richard Kwietniowski („Hazardzista").

Życie jak hazard

Ten ostatni film mocno przeżył.

– Dla mnie to była opowieść nie tyle o hazardzie, ile o uzależnieniu – przyznawał. – O nieumiejętności wyrwania się ze szpon namiętności, przy których bledną uczucia, prawdziwe życie, właściwie wszystko. Taka rola może stać się dla człowieka ważna. Może go wiele nauczyć, bo zmusza do przemyślenia kilku spraw, zadania pytania: co dla mnie osobiście jest w życiu ważne? Wiedział, czym jest nałóg. Próbował się z niego wyzwolić kilkakrotnie. Udawało się. Mówił, że przez 20 lat był czysty. Ale to chyba nie była prawda. Może sam siebie okłamywał? Chciał normalnie żyć i pracować. W jednym ze swoich ostatnich wielkich filmów – „Mistrzu" Andersona – zagrał tytułową postać. Aktorski majstersztyk.

Hoffman czuł się szczęśliwym człowiekiem. Nie udawał gwiazdy, chciał żyć normalnie. Ale demony, które w nim kiedyś siedziały, znów zaczęły o sobie przypominać. Od picia, kokainy i heroiny nie były go w stanie odciągnąć wielkie satysfakcje, jakie przynosił mu zawód. Ani teatr. Ani nawet rodzina, na której bardzo mu zależało: wieloletnia przyjaciółka, scenografka Mimi O'Donnell, ich troje dzieci: 10-letni syn i dwie córki – 7-letnia i 5-letnia. To wszystko przegrało z lekami i używkami. W maju 2013 roku Philip Seymour Hoffman znów trafił na kurację odwykową. Walczył z uzależnieniem. Otwarcie o tym mówił w wywiadach, jakby nazywając swoją słabość, chciał ją pokonać. Nie dał rady.

Uzależnienia, które zabijają gwiazdy

Do brania narkotyków, alkoholizmu, lekomanii przyznaje się wiele gwiazd filmu. Ale są i takie, które zapłaciły za uzależnienie najwyższą cenę — życia.

Marylin Monroe, cierpiącą nieustannie na depresje, znaleziono martwą 5 sierpnia 1962 r. w jej domu w Los Angeles. Na podłodze obok jej łóżka leżała pusta fiolka po środkach nasennych.

River Phoenix umarł nagle z przedawkowania narkotyków 31 października 1993 roku, w klubie swojego przyjaciela Johnny'ego Deppa „The Viper Room". Świat filmowy przeżył wstrząs. Młody aktor Lumeta, Spielberga i Van Santa miał 23 lata.

Heath Ledger zmarł w swoim mieszkaniu na Manhattanie 22 stycznia 2008 roku. Bohater „Tajemnicy Brokeback Mountain", Joker z „Mrocznego Rycerza". Pracował ponad siły, spał po dwie godziny na dobę, cierpiał na bezsenność, do tego dołączyły się problemy osobiste. Zaczął pić.

Jonathan Brandis, aktor z „Niekończącej się historii II" czy „Wojny Harta" wpadł w alkoholizm i narkomanię. Popełnił samobójstwo 12 listopada 2003 roku. Miał 27 lat.

Brad Renfro, który jako dwunastolatek zagrał w „Kliencie" Schumachera, z trudem wchodził w dorosłość. Przedawkował heroinę w wieku 26 lat. Zmarł 15 stycznia 2008 r.

Ostatni raz pokazał się publicznie niespełna dwa tygodnie temu. Na festiwalu Sundance w Utah udzielał wywiadów dziennikarzom, promując film Johna Slattery'ego „God's Pocket". Przyjaciel, scenarzysta David Bar Katz, przyszedł do mieszkania aktora w Greenwich Village w niedzielę rano. Był zaniepokojony, bo Hoffman poprzedniego dnia miał zabrać na weekend trójkę swoich dzieci, a w ogóle się po nie nie zjawił. Katz znalazł jego ciało w łazience. W mieszkaniu było osiem pustych torebek po heroinie.

Pozostało 93% artykułu
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Muzeum otwarte - muzeum zamknięte, czyli trudne życie MSN
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Program kulturalny polskiej prezydencji w Radzie UE 2025
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Laury dla laureatek Nobla