Ale to pokazywało też głęboki kompleks Kapuścińskiego - przedstawiciela literatury faktu wobec tej literatury "wyższej" czy "wysokiej".
Na szczęście obaj: i Marquez, i Kapuściński to wspaniali pisarze.
Czym było wydanie przed 40 laty "Stu lat samotności"? Dla Marqueza, i dla literatury.
Ta powieść scaliła literaturę iberoamerykańską, która zawsze miała świetnych pisarzy, ale nie postrzegano jej jako całości. Byli pisarze meksykańscy, argentyńscy, chilijscy, którzy nawzajem się nie czytali i nie znali, zapatrzeni i zasłuchani w to, co działo się w Europie Zachodniej i Stanach Zjednoczonych. W sukcesie "Stu lat samotności" wszystko było inne, nieznane wcześniej, zaczynając od tego, że pisarz kolumbijski, jakim był Gabriel Garcia Marquez, wydał to dzieło w Argentynie, w Buenos Aires. Jose Donoso w "Osobistej historii boomu" zwraca uwagę na fakt, że w 1967 roku świeżo ustanowioną wtedy wenezuelską nagrodę za najlepszą książkę roku otrzymał Llosa za "Zielony dom". Ale prawdziwym bestsellerem było "Sto lat samotności", które po kolei podbijało kraj za krajem, czytelników wszystkich państw, wszystkich kontynentów.
W Polsce czekaliśmy na tę powieść do 1974 roku.
Pamiętam, że Marian Pilot, zapomniany dziś pisarz, przeczytał "Sto lat samotności" po... bułgarsku, a pierwszą większa enuncjację prasową o tej powieści wydrukował "Tygodnik Kulturalny". Choć Garcia Marquez nie był pisarzem nieznanym; wydano już "Złą godzinę", lubię zresztą tę powieść, są w niej takie marquezowskie klimaty...
A jak Hiszpanie przyjęli "Sto lat samotności"?
Z takim samym entuzjazmem. Gabriel Garcia Marquez poczynił zresztą pewne przygotowania, nawet zamieszkał w Barcelonie, gdzie trafił na Carmen Balcells, Katalonkę, która założyła agencję literacką. Uważa się ją za matkę tego literackiego boomu, Marquez dedykował jej "O miłości i innych demonach". Pisarze z nią współpracujący przekonali się, że nie tylko w USA można żyć z pisania. Zaczęli dostawać zaliczki na książki i procent od sprzedaży każdego egzemplarza. To jej zasługa.
A kto wymyślił formułę realizmu magicznego, dziś nierozerwalną z Garcią Marquezem?
Też uległem jej urokowi. Chciałem nawet pisać doktorat łączący prozę Schulza i Marqueza, a jeszcze Tadeusza Nowaka... No, ale już Vargas Llosa jako żywo z realizmem magicznym nie miał nic wspólnego. A realizm ten wywodzi się z teorii tzw. amerykańskiej rzeczywistości cudownej, sformułowanej przez Alejo Carpentiera. On sam próbował ją poddać praktycznej weryfikacji m.in. w "Eksplozji w katedrze". Mnie się wydaje, że pierwszy raz zetknąłem się z tą formułą u Francuzów. Niewykluczone, że wpadł na nią Roger Caillois, bardzo zaangażowany w popularyzację literatury iberoamerykańskiej we Francji.
Przenikała więc ona do Europy dwoma kanałami: przez Madryt i przez Paryż.
Tak. Te książki były dla europejskich czytelników bardzo atrakcyjne. Nie trzymały się kurczowo tych samych wzorców, panowała w nich swoboda, a zarazem dyscyplina pisarska, której brakowało literaturze hiszpańskiej. I literatura północnoamerykańska, i europejska, a i azjatycka z afrykańską nauczyły się z tych książek dyscypliny pisarskiej rodem z Tomasza Manna i pewnej dezynwoltury literackiej czy artystycznej, wywodzącej się z kultury baroku, która umożliwiła powstanie tak wyjątkowych dzieł, jak "Macunaima" Andradego czy "Raj" Lezamy Limy.
To są jednak dzieła niezwykle osobne, wobec których krytyka stawała często bezradna.
Bo nie wiedziała, do czego się odnieść i o czym pisać. Tak się dzieje obecnie z twórczością Roberto Bolano, chilijskiego pisarza, pośmiertnie robiącego karierę w świecie. Poruszał się w obrębie legend literackich; jeśli się ich nie zna, można tylko rozłożyć ręce w geście bezradności.
Z jednej strony mamy takich pisarzy, zrozumiałych właściwie tylko w jednym obszarze kulturowym, z drugiej zaś twórców uniwersalnych. Zdumiewająca jest, na przykład, trwałość czytelniczego przywiązania do powieści Sabato "O bohaterach i grobach".
To jeden z pierwszych pisarzy iberoamerykańskich znanych w Europie, jak również w Polsce, gdzie stosunkowo szybko przełożone zostały dwie jego książki: "Tunel" i właśnie "O bohaterach i grobach". Wcześniej był znany chyba tylko Amado, kolejny pisarz wykluczony.
Za stalinowskie przekonania.
W Stanach Zjednoczonych jego nazwisko wymieniane jest jednym tchem z najznakomitszymi realistami.
Być może, u nas jednak znane jest jedynie wśród krzyżówkowiczów. To bardzo popularne hasło z trzema samogłoskami. Autor powieści "Kakao" i już wszystko jasne. Ale padło w naszej rozmowie już tyle nazwisk, a nie oddaliśmy tego, co należne, Julio Cortazarowi. Gdyby nie jego "Gra w klasy", pewnie bym się tą literaturą nigdy nie zainteresował.
Dla mnie bardzo ważne były jego jeszcze wcześniejsze opowiadania. W Polsce takie świetne antologie, a to opowiadań argentyńskich, a to meksykańskich wydawała Zofia Chądzyńska.
Nie przeceniałbym znaczenia literatury, ale jest faktem, że na polskich uczelniach drugim językiem wybieranym przez studentów - po angielskim - stał się hiszpański.
Ten obszar językowy działa na wyobraźnię, a kultura hiszpańska i iberoamerykańska jest bardzo atrakcyjna. Nie pamięta się też na ogół o tym, że z tego samego kręgu literackiego jest... Paulo Coelho. No i dobrze, że pisarz wreszcie odpowiada za siebie, a nie za całą literaturę czy kulturę kontynentu. W końcu każdy pisze po swojemu.
Tylko czemu tak wielu pisarzy latynoamerykańskich, średniego i młodszego pokolenia, koniecznie chce unicestwić Marqueza?
Ojcobójstwo jest wpisane w każdą literaturę. A w Kolumbii, która jest bardzo żywą przestrzenią literacką, z Garcią Marquezem zmierzyć się chce każdy. Nie tylko wrogowie i zawistnicy, przyjaciele również. Stworzyli z niego model podobny temu z Sevres i w latach 70. pisano kolejne kopie "Stu lat samotności". A teraz polemizuje się z nim - w każdej kwestii.
Co mają mu do zarzucenia?
Że jest zjawiskiem, które dawno przekroczyło granice literatury. Że cokolwiek napisze, nawet pomniejsze dzieło, takie jak "Rzecz o moich smutnych dziwkach", będzie bestsellerem. Że oni sąnowocześni i tworzą prozę wielkomiejską, a on pisał o małych miasteczkach i o wioskach; to była literatura ludowa.
A jaka miałaby być? Czyżby prowincjonalne Macondo przeszkadzało latynoamerykańskiej wielkomiejskości, nawiasem mówiąc, raczej świeżej daty?
Dlatego nie rozumiem tej polemiki z Marquezem. Wymachiwanie antymarquezowskim sztandarem jest zresztą jako tako zrozumiałe w Ameryce Łacińskiej, ale w Polsce głosy wymierzone w Marqueza brzmią absurdalnie. Zresztą wiele spraw rozumiemy dziś lepiej niż przed laty. Kiedy jako trzydziestolatek opisałem takie zjawisko kulturowe, jak salsa, pytano, czy wszystko jest ze mną w porządku. W "Polityce" patrzono na mnie jak na raroga, gdy w ambitnym tekście ukazującym medialno-społeczno-kulturowy kontekst literatury iberoamerykańskiej, wskazałem na rolę telenowel. Nie minęło wiele czasu i przeżyliśmy mocne uderzenie w postaci "Niewolnicy Isaury", a dziś mamy własne telenowele. Wymądrzaliśmy się na temat kultury masowej, a naprawdę była ona dla nas papierowym tygrysem. Dopiero zaczynamy ją oswajać, może więc warto przypomnieć sobie teraz "Ciotkę Julię i skrybę" Vargasa Llosy, której swego czasu - sądzę - nie pojęliśmy.
Za to "Sto lat samotności" znalazło się w pewnym momencie w spisie lektur szkolnych, i to obowiązkowych, co trochę dziwi.
Tę powieść czytaliśmy swego czasu jako taką, która powinna być napisana w Polsce i o Polsce. W której byłby i marzec 1968, i grudzień 1970 roku.
Co w niej odkryliśmy dla siebie?
Niebywały oddech epicki, którego bardzo nam brakowało w sensie swobody poruszania się w czasoprzestrzeni. Nie mieliśmy epiki, w takim wymiarze mitologiczno-realistycznym, pokazującej los Polski na przestrzeni np. stu lat. "Noce i dnie" Marii Dąbrowskiej odpowiadały na takie zapotrzebowanie w niewielkim stopniu. Zresztą to, co literatura polska przedstawiała etapami, odcinkami, Marquez umiał załatwić jedną powieścią, żonglując językiem, czasem, postaciami, cytatami. Tęsknimy za wielką powieścią ujmującą kawał naszego życia, począwszy dajmy na to od naszych dziadków po nasze wnuki, będącą jednocześnie zbiorem, kontaminacją różnych ideologicznych optyk. Ale nie zapominajmy, że w "Stu latach samotności" oba obozy ze sobą walczące, ścierające się - konserwatyści i liberałowie, przegrywają. I jedni, i drudzy, bo to książka o porażce. I tu się Marquez nie zanadto pomylił, bo co mamy w Kolumbii? To nie jest państwo, jedne wojny domowe zostały zastąpione przez drugie wojny domowe, a gangi narkotykowe walczą z wojskiem.
A ja sobie przypominam, że po raz pierwszy czytałem "Sto lat samotności" wyłącznie jak baśń. Zresztą i dziś nie jestem pewien, czy rzeczywiście muszę przejść podstawowy kurs historii Kolumbii, by poczuć wszystkie wspaniałe smaki marquezowskiej arcypowieści.
Bo też nie jest nam historia Kolumbii do niczego potrzebna. Co innego Biblia... I tam, i tu mamy opisany początek świata, co dowodzi jedynie, że "Sto lat samotności" to więcej niż literatura.
Czy pana zdaniem Marquez coś jeszcze napisze?
Wolałbym, żeby nie. "Rzecz o moich smutnych dziwkach", ostatnia jego książka, miała świetny pomysł i nic poza tym. Jeszcze 15 lat temu na bazie tego pomysłu zrobiłby zupełnie inną książkę. A tak mamy zestaw pisarskich uników, niemożności i niedopowiedzeń.
Rozmawiał Krzysztof Masłoń
Carlos Marrodan Casas
Urodzony 1948 r. w Tuluzie. Jest Hiszpanem, dzieckiem emigrantów, od czwartego roku życia mieszkającym w Polsce. Skończył polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Na język polski przełożył najwybitniejsze utwory Gabriela Garcii Marqueza, Maria Vargasa Llosy, Javiera Mariasa (za tłumaczenie "Jutro, w czasie bitwy, o mnie myśl" otrzymał w 2004 r. Nagrodę Instytutu Cervantesa), Carmen Martin Gaite. Jest również współtłumaczem (z Beatą Fabjańską-Potapczuk) bestsellera ostatnich miesięcy, "Cień wiatru" Carlosa Ruiza Zafona.Wjego dorobku znajdują się również przekłady sztuk teatralnych, poezji i piosenek. To on zwrócił uwagę Jackowi Kaczmarskiemu na "Mury" i ich twórcę Lluisa Llacha, uchodzi też za patrona duchowego Zespołu Reprezentacyjnego. Ma trzy córki: Martę, Karolinę i Klarę.