Black Sabbath należą do największych kaskaderów rocka. Obok The Rolling Stones i Motörhead, grupa Ozzy Osbourne przez ostatnie 45 lat najsumienniej wprowadzała w życie hasło „sex, drug and rock n'roll". Hedonistyczny tryb życia wyniszczał członków grupy, którzy przez ostatnie dwie dekady z różnym rezultatem radzili sobie w muzycznym biznesie. Dodatkowe choroby - nowotwór gitarzysty Tony'ego Iommi, dwa zawały serca Billy Warda - prawie pogrzebały możliwość powrotu na scenę czwórki z Birmingham. Aż do czerwca zeszłego roku, kiedy grupa, w składzie: Ozzy Osbourne, Tony Iommi i Geezer Butler, pod okiem genialnego producenta Ricka Rubina, wróciła z pierwszym od 35 lat premierowym albumem zatytułowanym "13". Billy Ward nie uczestniczył w sesji nagraniowej i trasie zespołu z powodów zdrowotnych. Na płycie muzyka zastąpił Brad Wilk z Rage Against The Machine i Audioslave, a na koncertach świetny bębniarz z solowego składu Osbourne'a i Roba Zombie - Tommy Clufetos. Album „13" okazał się wielkim sukcesem artystycznym i komercyjnym, a grupa ruszyła w światową trasę koncertową, na którą bilety rozchodzą się jak ciepłe bułeczki.
11 czerwca, pierwszego dnia Impact Festival, grupa dotarła również do Polski. Przed koncertem fani Black Sabbath nie kryli obaw. Czy Ozzy poradzi sobie wokalnie, czy będzie mamrotał do mikrofonu, jak mu się często zdarzało w przeszłości? Czy Iommi, wciąż biorący leki, jest wystarczająco silny po chorobie? Czy narzekający na wiek, najmłodszy w zespole, 64-letni Geezer Butler napędzi machinę Black Sabbath, jak za najlepszych lat? I wreszcie, jak publiczność przyjmie nowego perkusistę?
Po 21.00 wszystko było jasne. Od pierwszych taktów klasycznego „War Pigs" grupa miażdżyła potęgą brzmienia i precyzją wykonania. Zanim wyszli na scenę, Ozzy zza fioletowej kurtyny zaintonował „Ole, ole", które publiczność błyskawicznie podchwyciła i tak rozpoczęło się rockowe szaleństwo.
Osbourne, mistrz ceremonii, był w bardzo dobrej formie wokalnej i fizycznej. Lepszej niż podczas wcześniejszych solowych koncertów w Polsce i występu grupy w katowickim Spodku w 1998 roku. Lider grupy bez zarzutów radził sobie w każdym utworze. Biegał po scenie, klękał przed gitarzystą, polewał publiczność wodą i przed wszystkim śpiewał czysto i mocno. Ojciec chrzestny heavy metalu, Tony Iommi, mimo, że leczy się po udanej walce z rakiem, wykonał swoje partie perfekcyjnie, a na jego ustach często gościł uśmiech. Okazuje się, że żeby zabrzmieć ciężko i energicznie, nie potrzebne są w składzie trzy gitary.
"Wystarczy" gitarzysta klasy Tony'ego Iommi. Motorem grupy jest basista Geezer Butler, grający palcami, nie kostką. Butler był absolutnie skupiony na swojej grze. Perfekcyjnej w każdym momencie. „War Pigs", z drugiej płyty „Paranoid", śpiewała cała Atlas Arena. Masywny riff „Into the Void" zmiażdżył publiczność, która szalała, a Ozzy biegał po scenie krzycząc prowokacyjnie w stronę publiczności: „I can't fucking hear you!". Wśród widowni znajdowali się równolatkowi muzyków, osoby nawet starsze, ale jednak dominowało pokolenie, które nie pamięta czasów świetności grupy z początku lat 70-tych.