Większość z muzyków współpracowała niegdyś z Davisem, dołączyli też młodzi, w tym niezwykły Christian Scott, który należy do najważniejszych dziś trębaczy młodego pokolenia.
Na czele zespołu stanął siostrzeniec Davisa Vince Vilburn Jr., który był z nim na koncercie w Polsce i ze łzami w oczach wspominał tamten moment. Podkreślił, że jego wuj był wdzięczny polskiej publiczności za gorące, wręcz królewskie przyjęcie i życzył nam jak najlepszej przyszłości.
Może dlatego muzycy zagrali znakomity koncert. Niełatwo było zapanować nad dwunastoosobowym zespołem, ale ponieważ każdy miał jasno określoną rolę, Miles Electric Band chwilami wpadał w trans niemal taki sam, jak najlepsze zespoły Davisa. Vince Vilburn Jr. okazał się nawet trochę podobny do Milesa, szczególnie, kiedy robił groźne miny.
Koncert rozpoczął didżej Jeremy Ellis, który zmiksował wypowiedzi Milesa. Charakterystyczny, zachrypnięty głos trębacza wprowadził odpowiedni nastrój i ruszyła maszyna złożona z dwunastu precyzyjnie dopasowanych zębatek. Christian Scott ze swoją wygiętą do góry trąbką (na podobnej grał Dizzy Gillespie) popisywał się karkołomnymi solówkami. Obwieszony złotem, ze złotymi sygnetami na palcach, w pomarańczowym swetrze (który później zdjął) przykuwał uwagę nie tylko brzmieniem trąbki, ale i swobodnym zachowaniem. Grając pochylał się nad sceną, jak niegdyś Miles, to kierował trąbkę do nieba, jakby tam szukał potwierdzenia dla swojej gry.
Klasą dla siebie okazał się saksofonista Antoine Roney, który grał solówki zbliżone brzmieniem i intensywnością do tych, jakie z Davisem grał Wayne Shorter. Ale kiedy chwycił za klarnet basowy, by przypomnieć dźwięki, jakie na płycie „Bitches Brew" zagrał Bennie Maupin, muzyka wręcz cofnęła się o 45 lat.