To największe jazzowe koncerty na świecie i najlepsze, w jakich brałem udział. Co ważne, występy odbywają się jednego dnia, w jeden wieczór na trzech scenach. Są inne znakomite festiwale, jak North Sea, który trwa trzy dni, Montreux i Montreal – po dwa tygodnie. W Gdańsku, w jeden wieczór, udaje się uchwycić coś specjalnego. 20 tysięcy osób słucha uważnie muzyki i wysyła artystom energię, którą my czujemy bardzo wyraźnie. To zdarza się bardzo rzadko.
Jaka atmosfera panuje wówczas wśród muzyków?
Niepowtarzalna. Krzysztof Materna chciał, żebym zrobił coś wyjątkowego i zaprosił na Solidarity of Arts muzyków, jakich tylko chcę. Pomyślałem także o tych, z którymi nigdy nie współpracowałem, ale zawsze chciałem spotkać na scenie. Pierwszym, który od razu przyszedł mi do głowy, był Trilok Gurtu. Nasze spotkanie odbyło się przed koncertem w Gdańsku, próby wypadły tak dobrze, jak się spodziewałem i mogłem spełnić marzenie zagrania razem z tym perkusistą. Również z Angelique Kidjo wystąpiłem po raz pierwszy. Ten festiwal dał mi możliwość realizacji nowych pomysłów, których wcześniej nie mogłem wcielić w życie.
Utwory z albumu „Afrodeezia" wykonacie na polskich koncertach tak jak na płycie?
Każdy nasz koncert jest inny. Zależy od miejsca i publiczności, a także od tak prozaicznych rzeczy, jak hotel i jedzenie. Przed tournée zawsze dużo rozmawiamy, trochę próbujemy, ale kiedy już jesteśmy w trasie, co wieczór porozumiewamy się tylko za pośrednictwem naszych instrumentów. Dużo improwizujemy, modyfikujemy strukturę utworów. Muzyka rośnie, rozwija się razem z nami. Nagrana płyta jest pierwszą wersją kompozycji, a na koncertach przechodzi ewolucję, stając się często czymś zupełnie innym. Jest ciekawsza, bo eliminujemy mniej istotne elementy, a dodajemy to, co czyni ją atrakcyjniejszą dla nas i publiczności. Dlatego nagrania na żywo są dla mnie równie ważne, jak studyjne.
Ewolucja muzyki przyspieszyła w dobie internetu?