Z wiekiem nieco spoważniał, ale nadal ma w sobie tak ogromną energię, że czasami nie jest w stanie nad nią zapanować. Podczas dyrygowania zdarzało mu się więc spaść z podium. A czasem się odwrócić, spojrzeć na salę i powiedzieć: – Coś mało was dzisiaj przyszło, ale zagramy dobry koncert.
Jedna z najważniejszych maksym Jerzego Maksymiuka brzmi bowiem: Koncert nie przestaje być koncertem, jeśli jest tylko dwóch słuchaczy. Wtedy gramy przecież dla najwierniejszych przyjaciół.
Uznanie od wyroczni
Jemu takie sytuacje nie zdarzały się prawie nigdy. Występował w największych salach świata. Podczas pierwszego tournée w USA (1977 rok, z Polską Orkiestrą Kameralną) wzbudził podziw u Harolda Schonberga, który przez lata był wyrocznią wśród amerykańskich krytyków, więc akcje Maksymiuka natychmiast poszły w górę.
Z kolei po III symfonii Beethovena dla kilku tysięcy słuchaczy w Royal Albert Hall w Londynie recenzent „Timesa" napisał: „Pierwsza nuta była nieudana i po niej wszystkie następne aż do ostatniej". Kompletnie się tym nie przejął, bo po koncercie podszedł do niego muzyk z brytyjskiej orkiestry i powiedział: „Zrobił pan coś takiego, że choć grałem tę symfonię tyle razy, ukazały mi się jakieś nowe pokłady. Proszę tak to grać".
Kiedy przyjechał do Warszawy z Białegostoku, który uważa za rodzinne miasto (choć urodził się w Grodnie, skąd rodzice w 1939 r. z trzyletnim synem uciekli przed wojskami sowieckimi), komisja egzaminacyjna w Liceum Muzycznym zakwalifikowała go od razu na trzeci rok. Studia wyższe skończył z trzema dyplomami – z kompozycji, fortepianu i dyrygentury – z wyróżnieniem lub z wynikiem bardzo dobrym. Między zajęciami zaś grywał w tworzonym ad hoc zespole jazzowym.