Amerykańska Akademia Filmowa ogłosiła w Los Angeles tegoroczne nominacje. Zaskoczeń nie było. W tym roku do rywalizacji stanęło 305 tytułów. Po raz czwarty w kategorii najlepszy film członkowie Akademii mieli prawo wyróżnić aż do dziesięciu tytułów.
Walka o wpływy
Powód? Prosty. W Hollywood liczy się biznes. Nominacja przynosi producentowi wymierną korzyść finansową, bo wpływy z biletów rosną średnio o 15–20 procent, a w skrajnych przypadkach nawet o 40. Jest więc o co walczyć. Akademia liczy dziś około 6300 członków. Nominowany film musiał więc uzyskać minimum 5 proc. wskazań, a więc 315 głosów. Udało się to ośmiu produkcjom.
Szansę walki o najważniejszą statuetkę zachowały zarówno ciekawe, ważne i nierzadko kontrowersyjne filmy o współczesnym świecie, jak i hity dla masowego widza. Po jednej stronie są bowiem „Spotlihgt" Toma McCarthy'ego – znakomity film o grupie dziennikarzy ujawniających afery pedofilskie w Kościele, czy „The Big Short" Adama McKaya – błyskotliwie zrealizowana opowieść o manipulacjach stojących za kryzysem finansowym 2008 roku.
Wśród nominowanych jest także oparty na autentycznych wydarzeniach politycznych lat 60. „Most szpiegów" Stevena Spielberga, interesujący „Brooklyn" Johna Crowleya o problemach emigracji i wierności własnym korzeniom, a wreszcie „Pokój" Lenny'ego Abrahamsona – thriller o cenie wolności.
Z drugiej zaś strony są krzepiące historie o przetrwaniu – toczący się w tumanach piachu kolejny „Mad Max. Na drodze gniewu" George'a Millera, „Marsjanin", gdzie Ridley Scott towarzyszy astronaucie zostawionemu samotnie na Czerwonej Planecie, czy wreszcie „Zjawa" Alejandro Gonzaleza Inarritu o walce o życie i zemście w śniegach Dakoty Południowej. Co wygra? Sztuka nieunikająca trudnych spraw czy perfekcyjny, ale jednak biznes?