Jeden z najważniejszych gitarzystów na świecie opowiedział o swoim życiu równie błyskotliwie i porywająco, jak gra solówki. Soczyście, barwnie, szczerze i od serca.
Niesamowita jest już historia jego rodziny. Mama poznała ojca, gdy grając o poranku na skrzypcach, szedł przez miasto na czele pochodu prostytutek wraz z burmistrzem, który go uwielbiał. Uwielbiały go przede wszystkim kobiety, dlatego ostrzegana przez dziadka Carlosa mama nieraz musiała wybaczać mężowi zdrady. A kiedy przyszła potrzeba – pojechać za nim z wszystkimi dziećmi, wytargać za kudły kochankę i przywrócić niesfornego małżonka do porządku. Nieustannie przeżywała stratę czwórki dzieci, który padły ofiarą sztucznego poronienia wywołanego za pomocą trujących ziół. Takie zioła ojciec kazał wypić mamie, gdy pod jej sercem biło już serduszko Carlosa. Na szczęście gosposia zamieniła trujące ziele na herbatę i dzięki niej możemy się zachwycać muzyką Santany.
Gitarzysta nie ukrywa, że długo, nawet w małżeństwie z wieloletnią żoną Deborach, pozostał dzieckiem, ponieważ część dzieciństwa została mu odebrana. Rodzina biedowała, musiał od wczesnych lat pracować, dlatego później, już jako dorosły mężczyzna, doganiał czas i zbierał zabawki, w tym Transformersy. Podobnie jak Michael Jackson. Został też wykorzystany seksualnie przez amerykańskiego kowboja, który biednemu Meksykaninowi dawał mu małe upominki. Jak ironicznie komentuje Carlos, inny kontakt z kulturą amerykańską polegał na tym, że pucował Amerykanom buty.
Wąż na Woodstock
W świat muzyki wprowadzał Carlosa ojciec, który zapisał go do szkoły muzycznej, dzięki czemu Santana znał nuty i światową klasykę. Ale powołanie do zostania gitarzystą poczuł, widząc koncert meksykańskiego rockandrollowca Javiera Batiza w 1961 roku.
Nawet gdy rodzina przeniosła się do San Francisco, Carlos wrócił do Tijuany, by prowadzić klubowe życie, które dzielił między granie na gitarze, seks i alkoholowo-narkotykowe eksperymenty. Na długo przed Woodstockiem szedł po życiowej krawędzi. Uratowało go to, że rodzice w porę wyrwali go z klubowego piekła i siłą zawieźli do San Francisco. Zamieszkał niedaleko hipisowskiej kolebki na Haight-Ashbury Street, gdzie próbowało się wolnej miłości, LSD, trawki, byle tylko nie być sztywniakiem.