Ucichły protesty po drastycznej reorganizacji przeprowadzonej w Warszawskiej Operze Kameralnej przez nową dyrekcję. Przyszła pora na uzyskanie odpowiedzi na pytanie o kondycję tego teatru po zmianach.
Pierwsza premiera – arcydzieło francuskiego baroku „Armida" Jeana-Baptiste'a Lully'ego – niewiele w tej kwestii objaśnia. Kupiono wystawioną już w paru krajach inscenizację i z częścią importowanych wykonawców wstawiono na warszawską scenę.
Spektakl w reżyserii Dedy Cristiny Colonny ma, co prawda, pewien urok. Reprezentuje elegancki sposób podejścia do barokowego teatru: stylowe stroje, wyszukane gesty i upozowanie postaci. Całość przyrządzona jest zaś z pewnym dystansem, by nie była to tylko historyczna rekonstrukcja.
Ta propozycja włoskiej inscenizatorki pozwala jednak tym bardziej docenić wartość dawnych reżyserskich dokonań Ryszarda Peryta na tej scenie. Już ćwierć wieku temu podążał on tym samym tropem stylistycznym, osiągając wszakże głębszą jedność muzyki, słowa i gestu.
Największą wartością „Armidy" jest to, co przetrwało z Warszawskiej Opery Kameralnej, zwłaszcza wysoki poziom muzyczny spektaklu. Ten zaś zagwarantował zespół instrumentów dawnych MACV, tym razem świetnie prowadzony przez Australijczyka Benjamina Bayla, który z warszawskim teatrem współpracował za poprzedniej dyrekcji. Rozczarował natomiast otrzymany w pakiecie z inscenizacją dość chaotycznie tańczący zespół Nordic Baroque Dancers.