Uśmiech to jej największy atut, ale Janet rzadko z niego korzysta. Robi wrażenie zgaszonej i przytłoczonej, jakby nadal ciążyło jej piętno dorastania pod dyktando ojca tyrana. Także w nowojorskim studiu ABC, w dniu premiery płyty "Discipline", dopóki reżyser nie dał znać, że znalazła się na wizji, jej twarz zasłaniała melancholijna maska. Nieważne, jak głośno krzyczała stłoczona pod sceną publiczność.
To wybrańcy – raptem 1 tys. osób, które mogły zobaczyć na żywo poranny występ Janet w telewizji. Pierwsi przyszli na Times Square dzień wcześniej i stali pod drzwiami całą noc. Wieczorami nowojorskie centrum hipnotyzuje błyskiem gigantycznych neonów, ale o siódmej rano niewiele się tu dzieje. Wijący się wzdłuż Broadwayu sznur fanów dużo mówi o pozycji pani Jackson w świecie popu, o świcie zerwali się dla niej z łóżka przede wszystkim młodzi czarnoskórzy chłopcy. Panie są w mniejszości. Może dlatego, że trudno im się z Janet utożsamić.
W latach 80. i 90. robiła furorę jako wyemancypowana dziewczyna, która przejęła kontrolę nad swoim życiem. W przebojowym klipie "Control" była młoda, dumna i bardzo seksowna. Ale jej słuchaczki dorosły, natomiast Janet podzieliła los Piotrusia Pana. Nie można nazwać jej artystką dojrzałą – pozostała na poły młodzieńcza, na poły infantylna i oderwana od rzeczywistości. Normalności nie znała, gdy była noworodkiem, jej bracia robili karierę w The Jackson 5. Sama jako 10-latka wstawała o piątej rano do pracy w serialu.
Najtrudniejszy okres przyszedł, gdy urwała się z ojcowskiej smyczy. Kryzys tożsamości i depresje dotknęły ją po dwudziestce. Dziś stara się przeżyć to, co straciła. Nowy album nie jest konkurencją dla nagrań Eryki Badu czy Mary J. Blige, 41-letnia Jackson swymi tanecznymi rytmami i erotycznym emploi rywalizuje z 26-letnią Béyonce i 20-letnią Rihanną. Wydaje się, że musi ten wyścig przegrać. Ale entuzjastyczne reakcje na koncercie w Nowym Jorku pokazują co innego. Dla wielu wokalistka jest aktualną i żywotną ikoną.
Ruszają kamery, Janet zaczyna zmysłowy taniec. Dynamiczne choreografie, które przez lata opracowywała dla niej Paula Abdul, pozostały kluczowym elementem jej kariery. Wciąż potrafi poruszać się subtelnie i precyzyjnie jak kot, lekkość i dokładność jej gestów robi wrażenie. Za to głos jest ledwie słyszalny – zalewa go ściana okrzyków "Dawaj Janet, dawaj!". Nie szkodzi, talent wokalny nigdy nie był dla sukcesu Janet (tak samo jak Michaela czy Madonny) decydujący. Wystarcza, że ten delikatny półszept efektownie kontrastuje z ciężkimi mechanicznymi bitami – znakiem szczególnym jej muzyki. Pozostaje im wierna, odkąd w 1987 r. proklamowała manifest pokolenia dorastającego w rytmie tańca. Tuż przed koncertem kilku chłopaków w hiphopowych bluzach i ciężkich złotych łańcuchach na szyi przypomniało go, śpiewając do kamery: "Jesteśmy częścią generacji rytmu". To refren "Rhythm Nation", hymnu mającego łączyć ludzi w walce z niesprawiedliwością tak, jak jednoczy nas poczucie rytmu. Właściwie nigdy później Jackson nie odwoływała się do naszych sumień, wolała pobudzać serca i libido.