Wokalistka znów nagrywa z pomysłowymi producentami, którzy potrafią połączyć jej nieśmiały śpiew z odważnym, nowoczesnym brzmieniem. I pracują, ignorując muzyczne mody. Wątpię, by inna pierwszoligowa gwiazda popu zdecydowała się dziś śpiewać utwory zbliżone do house'u, w których linia melodyczna jest zredukowana, liczy się lekkość i taneczność. Jackson robi to z powodzeniem w "Rock with You" i "2nite", a minimalistyczną "Curtains" zabiera r&b w inny wymiar. Warstwa muzyczna sprowadza się tu do kilku akordów gitary i powolnego pulsowania. Ciekawe, że właśnie w tym utworze jej słaby głos zyskuje, jakby nagle przybyło mu charakteru. Zresztą cała płyta jest pod tym względem realizatorskim majstersztykiem – na koncercie Janet tak efektownie nie zaśpiewa. Tytułowa "Discipline" to pole do psychoanalizy – wyznanie sadomasochistycznych fantazji, zaśpiewane, jakby Janet dosłownie trzymała swoje żądze na uwięzi – po cichu, w napięciu rozładowywanym tylko wyraźnymi partiami chórków. Ostre, wręcz kosmiczne podkłady w "So Much Betta" zrobiłyby wrażenie nawet na ich mistrzu Timbalandzie. Natomiast pewnością siebie i tupetem Janet dorównuje tu Madonnie. Tak jak przy "Velvet Rope" trzeba uwagi i cierpliwości, by docenić tę płytę. Z czasem spod łatwych melodii i oszczędnych wokali wyłonią się fascynujące producenckie zabiegi. A choć Janet jest wokalistką pop, ten album wyraźnie odstaje od monotonnej oferty amerykańskich wytwórni.