Z Natalią Fiedorczuk rozmawia Marcin Flint
[b]Debiutanckie, wydane niedawno „Go, Dare” bywa nazywane „objawieniem”, m.in. dzięki mnogości inspiracji. Skąd ta różnorodność? [/b]
Natalia Fiedorczuk: Na początku należałam do zespołów wzorujących się na amerykańskiej scenie noise’owej. Moje korzenie to również punk. Kiedy zaś sześć lat temu przyjechałam do Poznania, zaczęłam grać w zespole Pl.otki, który był już sensu stricto gitarowo-popowy. „Go, Dare” to już autorski pomysł, a nie wynik zespołowego kompromisu. Wydaje mi się, że łączy to, co od początku mnie fascynowało, czyli muzykę brudną, nieuporządkowaną z zamiłowaniem do pisania piosenek, jako formy najpełniejszej, najbardziej treściwej, najkrótszej.
[b]Czyli nadużyciem byłoby zbagatelizowanie tego, co robiłaś w Pl.otkach, Happy Pills oraz Orchid, i stwierdzenie, że dopiero teraz rozwinęłaś skrzydła?[/b]
Gdyby nie grupy, w których gram i grałam, moja płyta by nie powstała. Zespół, zwłaszcza rockowy, to ikona, kod kulturowy trafiający do większej ilości ludzi.