Ich energetyczna, mocna muzyka pulsuje funkowymi brzmieniami i trudną do nazwania rytmiczną „radością”, charakterystyczną tylko dla afroamerykańskich muzyków. Poza tym jest stylistycznie świeża. Obok mocnej, potężnej podstawy – gitarowych kompozycji – dzieje się naprawdę wiele: jest odrobina bluesa, hip-hopu, a nawet jazzowe zagrywki czy elementy d’n’b. Zmiany tempa, nastroju, klimatu – to w utworach Living Colour norma.
No i kolejna rzecz, na którą należy zwrócić uwagę. Wszyscy członkowie grupy to nieprawdopodobnie sprawni muzycy. Świetna sekcja rytmiczna – basista Doug Wimbish (do 1992 roku Muzz Skillings) i perkusista Will Calhoun – potrafią równocześnie trzymać genialnie beat i kręcić niezłe techniczne wywijasy. Corey Glover śpiewa jak Seal z turbodoładowaniem.
A gitarzysta Vernono Reid? Uważany jest za jednego z najlepszych „wioślarzy” rocka.
Muzycy zaczynali w połowie lat 90. w Nowym Jorku. W karierze pomogła im przychylność Jeffa Becka i Micka Jaggera, który pomógł w nagraniu demo. Ten materiał pozwolił na podpisanie kontraktu płytowego i wydanie debiutu „Vivid” (1988). Album przyjęto doskonale, utwór „Cult of Personality” dostał statuetkę Grammy. A stacja MTV uhonorowała Living Colour mianem najlepszego nowego artysty. Jednak po wydaniu w 1993 roku genialnego krążka „Stain” zespół się rozpadł. – Nie było konfliktu. Po prostu nie chciało nam się ze sobą gadać. Musieliśmy od siebie odpocząć, bo przeszliśmy przez szalony okres, praca bez przerwy: może z tydzień wakacji i znów do roboty. Nic dziwnego, że się wypaliliśmy – mówił w wywiadzie dla „Teraz Rocka” Corey Glover.
Po dekadzie wrócili albumem „Collideoscope” – nieco innym od poprzednich, bardzo nowoczesnym, na którym nie brakowało syntetycznych, elektronicznych brzmień. Jednak na wydanej w ubiegłym roku płycie „The Chair in The Doorway” wracają do źródeł, czyli gitarowego, ostrego grania.