Dziwny metal z turbodoładowaniem

Living Colour to niezwykły zespół, i to z kilku powodów. Przede wszystkim dlatego, że tworzą go tylko czarnoskórzy muzycy. W świecie metalu to niezmiernie rzadkie. Ostrego rocka niebiali tak nie zagrają.

Publikacja: 21.01.2010 14:03

Energetyczna, mocna muzyka Living Colour pulsuje funkowymi brzmieniami i trudną do nazwania rytmiczn

Energetyczna, mocna muzyka Living Colour pulsuje funkowymi brzmieniami i trudną do nazwania rytmiczną „radością”

Foto: Fotorzepa, Jak Jakub Ostałowski

Ich energetyczna, mocna muzyka pulsuje funkowymi brzmieniami i trudną do nazwania rytmiczną „radością”, charakterystyczną tylko dla afroamerykańskich muzyków. Poza tym jest stylistycznie świeża. Obok mocnej, potężnej podstawy – gitarowych kompozycji – dzieje się naprawdę wiele: jest odrobina bluesa, hip-hopu, a nawet jazzowe zagrywki czy elementy d’n’b. Zmiany tempa, nastroju, klimatu – to w utworach Living Colour norma.

No i kolejna rzecz, na którą należy zwrócić uwagę. Wszyscy członkowie grupy to nieprawdopodobnie sprawni muzycy. Świetna sekcja rytmiczna – basista Doug Wimbish (do 1992 roku Muzz Skillings) i perkusista Will Calhoun – potrafią równocześnie trzymać genialnie beat i kręcić niezłe techniczne wywijasy. Corey Glover śpiewa jak Seal z turbodoładowaniem.

A gitarzysta Vernono Reid? Uważany jest za jednego z najlepszych „wioślarzy” rocka.

Muzycy zaczynali w połowie lat 90. w Nowym Jorku. W karierze pomogła im przychylność Jeffa Becka i Micka Jaggera, który pomógł w nagraniu demo. Ten materiał pozwolił na podpisanie kontraktu płytowego i wydanie debiutu „Vivid” (1988). Album przyjęto doskonale, utwór „Cult of Personality” dostał statuetkę Grammy. A stacja MTV uhonorowała Living Colour mianem najlepszego nowego artysty. Jednak po wydaniu w 1993 roku genialnego krążka „Stain” zespół się rozpadł. – Nie było konfliktu. Po prostu nie chciało nam się ze sobą gadać. Musieliśmy od siebie odpocząć, bo przeszliśmy przez szalony okres, praca bez przerwy: może z tydzień wakacji i znów do roboty. Nic dziwnego, że się wypaliliśmy – mówił w wywiadzie dla „Teraz Rocka” Corey Glover.

Po dekadzie wrócili albumem „Collideoscope” – nieco innym od poprzednich, bardzo nowoczesnym, na którym nie brakowało syntetycznych, elektronicznych brzmień. Jednak na wydanej w ubiegłym roku płycie „The Chair in The Doorway” wracają do źródeł, czyli gitarowego, ostrego grania.

Na koncercie usłyszymy też stare utwory i zapewne będzie kilka zaskoczeń coverowych, bo Living Colour znane jest z sięgania po piosenki innych wykonawców.

[ramka][srodtytul]Warto wiedzieć[/srodtytul]

Niewiele brakowało, a przyszłość Living Colour stanęłaby pod znakiem zapytania, jeszcze zanim zespół na dobre powstał. A to z winy... Olivera Stone’a. Słynny reżyser wpadł mianowicie na ten sam pomysł co Vernon Reid i zdecydował się zatrudnić Coreya Glovera. Dylemat – zagrać w z góry skazanym na sukces „Plutonie” czy kontynuować niepewną karierę w kolejnej nowojorskiej kapeli rockowej – nie wydawał się trudny do rozstrzygnięcia. Na szczęście jedno nie wykluczyło drugiego – w 1986 roku Glover brylował na ekranach jako szeregowiec Francis, a zaledwie dwa lata później, z dużo lepszym skutkiem, zabłysnął wraz z całym Living Colour rewelacyjną płytą „Vivid”. Do filmu wokalista wracał zresztą parokrotnie. Po rozwiązaniu zespołu w 1995 roku zaangażował się w kilka niskobudżetowych, niezależnych produkcji, m.in. „Loose Women, and The Keeper” (1996), „Lowball” (1997) i „Reunion” (2001). Znów jednak znacznie ciekawej wypadła jego próbka solowej działalności muzycznej. Wydany w 1998 roku krążek „Hymns” nie zrobił może rynkowej furory, zawierał za to porcję znakomitego, podszytego rockową energią soulu.

Imponująco wypadają też pozazespołowe przygody Douga Wimbisha. Jako solista wydał co prawda zaledwie dwie płyty „Trippy Notes for Bass” i „CinemaSonics” – zgrabnie zawieszone między reggae a nowoczesną elektroniką – jednak lista artystów, z ktorymi współpracował, przyprawia o zawrót głowy. Jego bas słychać np. na „Bridges to Babylon” Rolling Stones i „Primitive Cool” oraz „Wandering Spirit” Micka Jaggera, brał udział w nagraniach „Erotiki” Madonny, „DIVY” i „Medusy” Annie Lennox, „Black on Both Sides” Mos Defa i „Time Machine” Joe Satrianiego – by wspomnieć tylko najważniejsze z kilkudziesięciu jego kooperacji.

W podobnym kierunku i z tylko odrobinę gorszym skutkiem toczy się solowa kariera perkusisty Willa Calhouna. Współpracował z B.B. Kingiem, Mickiem Jaggerem, Jaco Pastoriusem i Harrym Belafonte, wydał dwie solowe płyty „Housework” i „Drum Wave”. Ostatnio muzyk zabłysnął jako lider projektu jazzowego The Will Calhoun Quintet.

Paradoksalnie najgorzej bez Living Colour radzi sobie mózg zespołu, a zarazem najgłośniej komentowany i najłatwiej rozpoznawalny jego muzyk, Vernon Reid. Być może dlatego, że ten wyborny rockowy gitarzysta – doskonale wypadający w ostrych, riffowych tematach – po zawieszeniu działalności macierzystego składu zachorował na przerost ambicji.

Brał się za granie jazzu, współpracował m.in. z Billem Frisellem, Jamesem Blood Ulmerem, ale też z Tracy Champman i Public Enemy... Aktywność nigdy nie szła tu w parze z jakością, co słychać na takich jego albumach, jak „Mistaken Indentity” czy „Other True Self”. Zbyt rockowy na eksperymenty wzbudzał entuzjazm wyłącznie wśród fanów gitarowej wirtuozerii. I to dla niego reaktywacja Living Colour była najlepszym rozwiązaniem. No i także dla fanów, którzy otrzymali album tak dobry jak „The Chair in a Doorway”.

[/ramka]

[i]Living Colour, Stodoła, ul. Batorego 10, bilety: 110 – 130 zł, informacje: www.stodola.pl, tel. 22 825 60 31, czwartek (28.01), godz. 19[/i]

Kultura
Podcast „Rzecz o książkach”: Rebecca Makkai o słodko-gorzkim dzieciństwie w Ameryce
Kultura
Nowy stary dyrektor Muzeum Narodowego w Krakowie
Kultura
Sezon kultury 2025 w Polsce i Rumunii
Materiał Promocyjny
Zrównoważony rozwój: biznes między regulacjami i realiami
Kultura
Bestsellery Empiku: Sapkowski i „Wiedźmin" zwyciężają szósty raz, Dawid Podsiadło - siódmy
Materiał Promocyjny
Zrozumieć elektromobilność, czyli nie „czy” tylko „jak”