Gorillaz to świetny materiał na współczesne gwiazdy: są fikcyjnymi, owianymi tajemnicą bohaterami rodem z komputerowego świata. Odnieśli sukces rzekomo wbrew sobie, ich popularność wybuchła nagle i niespodziewanie.
Tak mówi chwytliwa legenda dopisana do pomysłu Damona Albarna (niegdyś członka britpopowej grupy Blur) i Jamiego Hewletta (współtwórcy komiksu „Tank Girl”). To oni tworzą muzykę i graficzną „egzystencję” zespołu. Oficjalnie Gorillaz to cztery wirtualne postaci, które na koncertach pojawiają się w formie animacji.
Dzięki nietuzinkowej historii premiery albumów Gorillaz zyskują rangę wydarzeń. Na wydaną właśnie „Plastic Beach” trzeba było czekać pięć lat. Ale wystarczy odsunąć fabularno-cyfrową otoczkę i posłuchać krążka, by poczuć, jak z wielkiego balonu ulatuje powietrze. Płyta ma co prawda zadatki na oryginalną ścieżkę dźwiękową gry komputerowej, a nawet dramaturgię świadczącą o operowych ambicjach jej twórców, ale w przeważającej części muzyka jest smętna i nużąca. Nietypowe kompozycje i dobre momenty jej nie ratują.
Zespół zbiera pochwały za łączenie gatunków – od hip-hopu po elektronikę i rock, ale miksowanie inspiracji to jeszcze nie sztuka – ważniejsze, jaki efekt się osiąga. Gdy spowolniony rap Snoop Dogga przechodzi w uroczy motyw rodem z indyjskiej wioski, by zaraz zmienić się w mroczną elektroniczną falę, przez chwilę wierzę, że rodzi się jakaś nowa muzyczna energia. Ale monotonna „Rhinestone Eyes” szybko to wrażenie zaciera, a ja zdaję sobie sprawę, że otacza mnie bezduszna elektroniczna magma.
[srodtytul]Taka sekwencja powtarza [/srodtytul]