Zac Brown to przykładny amerykański bohater – self made man, który pewnego dnia zdał sobie sprawę, że muzyka to jego przeznaczenie. Rzucił szkołę, wybrał gitarę, zakasał rękawy i zapracował na sukces. Kiedy w lutym, razem z członkami Zac Brown Band odbierał nagrodę, nie był – wbrew nominacji – debiutantem, ale człowiekiem z dorobkiem. Miał talent i ręce pełne roboty – dawał 200 koncertów rocznie.
Urodził się w 1975 r. jako jedno z dwanaściorga dzieci. Dorastał w górskim miasteczku w Georgii. Ojciec pracował w Coca-coli, wieczorami grywał folkowe piosenki przy ognisku. Matka sprzedawała ubezpieczenia i kochała Sinatrę. Zac sięgnął po gitarę jako siedmiolatek. Występował w knajpach solo, później założył zespół. Został
jego menedżerem, głównym kompozytorem, producentem piosenek. I szefem wytwórni płytowej – sam wydał dwa albumy. Ten trzeci, wyróżniony Grammy, nagrał na żywo z Zac Brown Band w studiu, bez upiększeń.
Prestiżowa statuetka za krążek „The Foundation” zmieniła tylko dwie rzeczy: teraz grupę Zaca Browna zna cały kraj, a żona i dzieci chętniej dołączają do niego w trasie. W jego fachu żaden triumf nie pozwala na luksus – muzyk country jest zawsze w drodze, wart tyle, ile jego ostatni koncert. Liczą się przejechane kilometry, zdarte struny, zaliczone adresy: od małych klubów po sportowe hale.
Jeśli wierzyć zasobom You- Tube, Zac Brown i jego zespół najlepiej grają w środku nocy, na stacji benzynowej, dla siebie i przypadkowych kierowców. Są ekipą zręcznych instrumentalistów, niejeden słynny rockman zielenieje z zazdrości, widząc, ile potrafią. Ale w świecie country takich magików są tysiące, trzeba pokazać coś więcej.