Dlatego z przyjemnością sięgam po płyty, na których partneruje wielkim liderom: Zbigniewowi Namysłowskiemu czy wcześniej Zbigniewowi Seifertowi i Tomaszowi Stańce.

Z zainteresowaniem słucham nadal wcześniejszych autorskich albumów Wegehaupta, który po długiej przerwie (pierwszy „Sake” ukazał się w 1984 r., drugi „Wege” w 2005 r.) zaczął wydawać z pewną regularnością. Jak jednak ocenić najnowszy album „Tota”?

Powodem założenia kwartetu były z pewnością własne kompozycje kontrabasisty, jak i chęć prezentacji osobistej wizji nowoczesnego jazzu. Nie jest to koncepcja oryginalna, nawiązuje ściśle do osiągnięć głównego nurtu lat 90. Tak gra dziś wiele zespołów po obu stronachAtlantyku. Aby być zauważonym, trzeba wymyślić coś oryginalnego. Niestety, tej oryginalności Wegehauptowi w roli kompozytora, liderai producenta brakuje. Nie pomaga mu grający zbyt powściągliwie główny solista, trębacz Jerzy Małek. Ładne barwy prezentuje w balladzie „Ana”, ale to za mało w kraju Tomasza Stańki. Aż prosi się o kilka „odjazdowych” fraz podgrzewających atmosferę płyty.

Natomiast kiedy do głosu dochodzi pianista Marcin Masecki, muzyka zaczyna nabierać kolorów. Jest zadziorny, gra niepokojące akordy,komplikuje harmonie. Potrafi zaciekawić słuchacza. Wtedy dopiero lepiej słychać kontrabas Wegehaupta, będący dla tych wariacji rytmicznym motorem. I to są najjaśniejsze momenty tego albumu. Natomiast pochodzący z Izraela, a mieszkający w Nowym Jorku perkusista Ziv Ravitz nie wyróżnił się niczym szczególnym. Wręcz słabo go słychać, co jest błędem realizacji.

To mógł być lepszy album, słuchany od początku do końca brzmi zbyt asekuracyjnie, a w jazzie trzeba ryzykować. Zbigniew Wegehaupt nie powinien być jego producentem, lecz powierzyć tę funkcję komuś o większym doświadczeniu i ciekawszych pomysłach.