Na największej scenie świata, czyli w Operze Narodowej, z trudem zmieścili się wykonawcy: prawie 150 muzyków z Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia, trzy chóry (Filharmonii Narodowej, ukraińska Dumka i litewski Kaunas), o solistach nie wspominając. Nie tylko z powodu tak wielkiego zespołu w Polsce kantaty „Gurrelieder” po raz ostatni można było posłuchać ponad 30 lat temu. Nie mamy własnych tradycji wykonawczych tak monumentalnych dzieł, musimy sięgać po zagranicznych artystów. Tych zaś najłatwiej mogą zaprosić festiwale dysponujące dużymi funduszami.
„Gurrelieder” doskonale wpisują się w program tegorocznej edycji Festiwalu Beethovenowskiego, której tytuł brzmi „Beethoven i jego Wiedeń”. Schönberg czerpał tu z wielkich tradycji tego miasta, stworzonych przez Beethovena i następców. Własnej kompozytorskiej rewolucji związanej z tzw. techniką dwunastotonową dokonał później. Ale bez niego muzyczna historia Wiednia byłaby znacznie uboższa.
W cyklu 19 pieśni kompozytor opisał legendę o miłości króla Waldemara i biednej Tove. Są więc liryczne i namiętne wyznania, śmierć oraz wychodzące z grobów upiory. Finał zaś przynosi pogodzenie ze światem budzącym się do życia w porannym słońcu. Wszystko to przedstawione zostało w muzyce przytłaczającej momentami potęgą brzmienia, ale też nie stroniącej od delikatnych rozjaśnień wymagających precyzyjnej dyrygenckiej ręki.
Sobotni wieczór miał dodatkową dramaturgię. Nagła niedyspozycja Jacka Kaspszyka zmusiła go do przerwania koncertu. Tłumaczyła też niedostatki interpretacyjne. Kiedy po kilkunastu minutach dyrygent wrócił na estradę, odzyskał formę i druga część kantaty mieniła się bogactwem odcieni, zachwycała brzmieniem, grozą i subtelnością nie tylko dlatego, że wtedy do muzycznej narracji włączyły się chóry.
Główne partie solowe wykonała znana w świecie para: Linda Watson i John Treleaven. Ona miała w głosie posągowość Wagnerowskiej Brunhildy, jego tenorowi brakuje urody wokalnej, ale potrafi przebić się przez tak wielką orkiestrę.