„The Odd Couple” nie jest krążkiem tak dobrym jak pierwszy „St. Elsewhere”, jednak wciąż Gnarls Barkley oferuje niesamowitą muzykę zawieszoną między przeszłością a jutrem. Opowieści o mrocznych przeżyciach wokalisty Cee-Lo łączą się z niespotykanymi kompozytorskimi pomysłami Danger Mouse.
Utwory z pierwszej płyty znalazły się w 2006 r. jednocześnie w czołówce list alternatywnych, rockowych, hiphopowych i klubowych.
To był najbardziej uniwersalny album ostatniej dekady, muzycy odnieśli sukces komercyjny, po czym zniknęli na dwa lata. Nie koncertowali, nie chcieli popularności – pracowali nad nowym albumem. To, co na nim słychać, jest chwilami trudne do przyjęcia. „Charity Chase” wydało mi się niefortunnym otwarciem. Muzycy uchodzący za nowatorów nie powinni zaczynać płyty piosenką zbliżoną do nagrań innej grupy, tu podkłady i linie melodyczne jednoznacznie przypominają zespół Outkast.
A przecież w przeciwieństwie do niego Gnarls Barkley to nie cyrkowa trupa mieszająca w muzycznym kotle, by uzyskać komediowy efekt. Trudne doświadczenia i depresyjne stany Cee-Lo dają o sobie znać, nawet jeśli zostały przefiltrowane przez skoczne rytmy, prowokujące do szalonych tańców z lat 50. i 60. „Going On” jest taką próbą ucieczki, porzucenia dawnych przeżyć i postanowieniem dążenia do pogodniejszej przyszłości.
Smutku i wołania o pomoc nic nie przesłania w „Save My Soul”. Tu głos Cee-Lo, potężnego Murzyna, brzmi kobieco – taką rozpacz można usłyszeć u Niny Simone czy Arethy Franklin. W „Open Book” plątaninie elektronicznych dźwięków towarzyszą klasyczne chóry, całość tworzy męczącą mieszankę. Przytłaczające mogą też się wydać „Run” i „Would Be Killer”, ale nie ze względu na kompozycje – te są dynamiczne, mobilizują do życia. To zaskakujące, bo opowiadają o strachu i morderczych fantazjach. Płyta jest oparta na kontrastach, zachwyca, gdy następują gwałtowne przeskoki od melancholii do lekkich i dziwnie znajomych melodii.