– Nie polecam utraty wszystkiego jako sposobu na dyscyplinę zawodową, ale dzięki temu życie potrafi być zaskakujące – powiedział Leonard Cohen, który zdecydował się na koncerty dopiero, gdy się okazało, że jest bankrutem.
W 2005 r. jego dawna przyjaciółka i menedżerka Kelley Lynch sprzeniewierzyła ponad 5 milionów dolarów z funduszu emerytalnego artysty. Zostało mu 150 tys. – za mało, by płacić wysokie podatki. Cohen wygrał co prawda 9 mln dolarów odszkodowania, ale ich nie zobaczył, bo menedżerka zniknęła.Wtedy pospolite ruszenie młodych artystów wraz z U2 i Nickiem Cave'em postanowiło nakręcić film "Leonard Cohen: I'm Your Man" z jego piosenkami, by bard mógł żyć z tantiem. Ale nie było ich zbyt wiele. Dlatego w 2007 r. ukazał się album partnerki artysty Anjani Thomas "Blue Alert", który wyprodukował i wzbogacił tekstami. I tym razem jednak dużo nie zarobił. Za koncert Anjani w Polsce para nie mogła dostać nawet 15 tys. dolarów. W końcu Cohen musiał się zdecydować na pierwszą od lat trasę koncertową. Wiosną 2008 r. jeden z naszych agentów wylicytował za jego show milion dolarów. Ostatecznie stawka za polskie występy wynosi 500 tys. dolarów. Na Zachodzie płaci się o połowę mniej.
– Kiedy w latach 80. odbyłem tournée po Polsce, odkryłem, że mam tam największą publiczność – mówił Cohen w wywiadzie dla "The Jewish Book News". – Niestety, płacili mi w złotówkach, które były wtedy niewymienialne!
Jego piosenki spopularyzował u nas Maciej Zembaty z pomocą Macieja Karpińskiego.
– Nawet kiedy moja kariera na Zachodzie przeżywała kryzys, w Polsce i Europie Wschodniej byłem niezmiennie popularny. Nie wiem dlaczego – mówi artysta. – Ale moja babcia pochodzi z Wołkowyska, które przed wojną było w Polsce.