To wtedy z biograficznych opowieści tancerzy zrodził się musical nagrodzony Pulitzerem i wystawiony w Nowym Jorku ponad 6 tysięcy razy.
Pierwsza polska adaptacja prezentowana we wrocławskim Teatrze Capitol jest dobrą lekcją historii Broadwayu. Wszystko – od strojów po choreografię – pozwala cieszyć się klasyczną musicalową formą. Do perfekcyjnego tańca dochodzi jeszcze nowoczesne i bezpretensjonalne tłumaczenie Tymona Tymańskiego.
Aktorzy stają przed nami w równej linii jako uczestnicy castingu. Prezentują umiejętności, ale prowadzący nabór reżyser woli poznać ich życie osobiste, powód, dla którego tańczą.
Mike robił to po prostu, odkąd pamięta. Paul zaczął dwa lata po śmierci brata – może dla ucieczki. Zresztą zawsze czuł, że jest gejem, a taniec pozwala mu wyrazić siebie. Butna Latynoska Diana, która w szkole aktorskiej usłyszała, że nigdy niczego nie zagra, uparła się, by udowodnić, ile potrafi. Sheila realizuje niespełnione marzenie matki, która wyszła za mąż i nie zdążyła zostać primabaleriną. Eksbrzydula Val dla sceny zoperowała sobie pośladki i biust.
W połowie lat 70. część tych wyznań mogła wydać się kontrowersyjna. Dziś są nieco przebrzmiałe, ale trzeba przyznać, że nie ma tu nachalnej amerykańskiej schematyczności. Wygłaszając intymne monologi w punktowym świetle, tancerze mają za plecami tylko ścianę luster. Skręcają się ze wstydu, prawie płaczą. Cassie, która wróciła z Hollywood z podkulonym ogonem, nawet błaga. Cały ten wycieńczający sprawdzian nikomu z uczestników nie przyniesie ważnej roli – starają się o występ na tytułowej drugiej linii, w tle prawdziwych gwiazd. Stawką nie jest sława.