Kiedy muzycy oferują publiczności dzieła tak powszechnie znane jak piąte symfonie Beethovena i Czajkowskiego, liczą się nie tyle ich umiejętności, ile przede wszystkim interpretacyjny pomysł dyrygenta.
Na obecną podróż po Europie orkiestra mediolańskiej La Scali wyruszyła z Daniele Gattim. To on przejmuje obecnie prymat we włoskiej dyrygenturze po Claudio Abbado i Riccardo Mutim. Jest młodszy od nich (rocznik 1961), ale ma już imponujący dorobek. Od lat pracuje nie tylko w teatrach operowych, ale i prowadzi najlepsze europejskie zespoły.
Postanowił o tym przekonać polską publiczność, dyrygując całym koncertem w Operze Narodowej z pamięci. A co ważniejsze – chciał zaznaczyć swą indywidualność i w V symfonii Beethovena niewątpliwie mu się to udało.
Kiedy inni dyrygenci słynny początkowy motyw losu pukającego do naszych drzwi nasycają przejmującym tragizmem, on potraktował go zadziwiają-co spokojnie. Ale też symfonii Beethovena nie da się odczytać zgodnie z zasadą Hitchcocka – by po początkowym trzęsieniu ziemi narastało napięcie. Gatti umiejętnie dawkował emocje w I części Beethovenowskiej symfonii, co potem efektownie skontrastował z nostalgicznym Andante.
Dużo było w tej muzyce wyciszenia, mniej niż u innych dyrygentów patosu. Gatti zachował jednak równowagę zmiennych nastrojów, do których dodał klasyczny ład. Podobny sposób podejścia nie sprawdził się jednak w przypadku utworu Czajkowskiego. W orkiestrze La Scali pracują co prawda bardzo dobrzy muzycy, ale im i samemu Gattiemu obca okazała się intensywna emocjonalność rosyjskiego dzieła.