– To obecnie najbardziej rozchwytywany zespół festiwalowy na świecie. Każdy chce ich mieć u siebie – mówił Mikołaj Ziółkowski z Alter Artu, gdy ogłaszał przyjazd grupy do Gdyni. Ekipa z Tennessee zagra w lecie na większości dużych imprez. Zanim jednak rozgrzeją festiwalową publiczność, Kings of Leon przyjechali do Europy na serię występów klubowych. Między innymi do Berlina. Kilka tysięcy biletów wyprzedało się na długo przed koncertem. Już sam ten pośpiech leniwej zwykle niemieckiej publiczności zapowiadał imprezę niezwykłą.

Zaczęli z grubej rury. W skromnej, składającej się wyłącznie z kilkudziesięciu żarówek scenografii na pierwszy ogień poszły „Crawl”, „Taper Jean Girl” i „My Party”. Jednak setlista nie miała tak naprawdę tego wieczoru żadnego znaczenia. Każdy kolejny utwór witany był równie żywiołowo. Bo Kings of Leon na żywo brzmią tak, jak na płytach. Hity z kolejnych albumów: począwszy od przełomowego w ich karierze „Aha Shake Heartbreak”, a skończywszy na najnowszym „Only by the Night”, są krótkie, chwytliwe i lubiane przez rozgłośnie radiowe.

Trzy, maksimum cztery minuty z rytmiczną perkusją i skocznymi gitarami oraz charakterystyczny, momentami rodem z country wokal powodują, że Caleb Followill i jego rodzina (wszyscy członkowie zespołu są ze sobą spokrewnieni) produkują przebój za przebojem. Nic, tylko skakać i śpiewać refren za refrenem wraz z zespołem. To ostatnie było w Berlinie nawet konieczne – Caleb wyraźnie niedomagał wokalnie, czego zresztą nie ukrywał. Mimo to, nie żałował nadwyrężonych trasą strun głosowych. Nawet w trudniejszych utworach, jak kończące koncert balladowy „Manhattan” czy piskliwy „Charmer”.

– Nie wiedzieliśmy, czego się po was spodziewać, czy klub będzie pusty czy pełny. Jest pełny, a wy jesteście najlepszą publiką na tej trasie – słodził berlińczykom Followill. Niebezpodstawnie. Niemcy bawią się zwykle na koncertach spokojniej niż Polacy czy południowcy, w poniedziałkowy wieczór stanęli jednak na wysokości zadania. Nie zabrakło nawet crowdsurfingu, który za Odrą jest rzadkością.

– Do zobaczenia w lecie! – padło po półtorej godziny ze sceny. Do zobaczenia. W Gdyni.